czwartek, 9 maja 2019

I runda MPPZ 2019


Cześć!
   Wiem, że dawno się tu nie udzielałem, więc czas to zmienić!
   Pierwsza runda MPPZ była idealną okazją, aby się gdzieś przejechać motocyklem z kolegami.
Jeśli nie wiecie, to celem tej podróży była Łeba.
   Początkowo jechać mieliśmy w cztery osoby, lecz z czasem przybyły do grupy dwa motocykle i Maciek do kosza.

Piątek

   Urlop zorganizowany, zatem w piątek o 12 spotkaliśmy się w Janowcu Wielkopolskim i ruszyliśmy na północ. Pogoda nam sprzyjała, humory dopisywały więc nie spodziewałem się żadnych problemów.
   Trasa była bardzo prosta: Janowiec Wielkopolski > Kcynia > Nakło nad Notecią > Sępólno Krajeńskie > Chojnice > Bytów > Lębork > Łeba.
   Do Sępólna jechaliśmy prawie bez problemów. Tam niestety, jak to w mieście bywa, grupa się podzieliła. Na ostatnim rondzie chłopacy z Gniezna pojechali na Tucholę zamiast na Koszalin, przez co musieliśmy na nich czekać na stacji benzynowej.
   Kolejna osoba zgubiła się w Chojnicach, dlatego zabrakło jednego motocykla na rynku.
Dalej szło gładko. Jedyne co rozczarowywało to Simson. Na każdej dłuższej prostej zawieszał się tłok. Dopiero na bardzo krętych drogach i gdy temperatura spadła mogłem podwyższyć średnią przejazdu.
   W ten sposób po 7 godzinach podróży dotarliśmy na teren kempingu, gdzie była baza rajdu. Po przyjeździe zakwaterowaliśmy się w naszym domku, wybraliśmy do sklepu i zaczęliśmy integrację z dawno nie widzianymi znajomymi.

Sobota

   Obudziło mnie wołanie na śniadanie. Dziękuję Irkowi, że tak o nas dbał w kwestii wyżywienia. Jednak jajecznica o 6:30 nie jest moją ulubioną potrawą.
   Gdy uczestnicy się rozbudzili a organizator zaczął nerwowo chodzić po placu, udaliśmy się na odprawę. Z racji braku chęci na zdobywanie punktów w MPPZ w tym roku, nie skupiałem się na niuansach tych zawodów. Bardziej interesowała mnie trasa. Prowadzić miała Słowińskim Parkiem Narodowym. Bardzo mnie to ucieszyło. Asfalt jest nudny.
   Około 9:30 wyruszyliśmy, w sumie w 9 motocykli, na trasę rajdu. Po kilku kilometrach chłopacy z Janowca Wielkopolskiego musieli się zatrzymać z powodu awarii, więc pojechaliśmy dalej. Trasa wiodła pagórkami i lasami pomorza. Była genialna. Itinerer też prowadził nienagannie. Zdarzenia i odległości za każdym razem pasowały. Całość tego dnia miała 130 km i była podzielona na sześć etapów.
   Część prowadząca przez Park była dość wymagająca. Poza kopnymi piaskami był też podjazd, który wymagał pchania motocykla lub przygrzania trochę sprzęgła. Cześć z zawodników na pewno miała żal do organizatora za tak trudne warunki jazdy. Nie ma się co dziwić, jeśli traktujesz swój pojazd jak egzemplarz muzealny. Mi to natomiast odpowiada. Jest fajne i dodatkowo udowadnia, jak bardzo stara motoryzacja była przystosowana do każdych warunków jazdy.
   Po drodze odbywały się konkurencje sprawnościowe, testy i inne tego typu zabawy. Większość z nich była w okolicy ciekawych obiektów lub punktów widokowych. Niestety z powodu nie najlepszej pogody punkt przy jeziorze Łebskim nie był tak spektakularny jak bym się tego spodziewał.
   Na końcu jednego z etapów zawitaliśmy do miejscowości Żelazo. Dotarliśmy tam jako pierwsi, dużo przed wyznaczonym czasem. Wniknęło to z racji kompletnej ignorancji czasów przejazdu i punktów karnych, które się za nieprzestrzeganie ich otrzymuje. Tam poczęstowano nas zupą oraz odbyła się próba sprawnościowa bez użycia motocykla. Polegała na pokonaniu slalomu oraz równoważni pchając przód od Osy. Wydarzył się przy tym drobny wypadek. Leszek w czasie biegu potknął się i pokaleczył nogę. Na szczęście niegroźnie.
   Po posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę trochę na przekór organizatorom, którzy ostrzegali nas, że kolejny punkt może jeszcze nie istnieć. Byli blisko prawdy. Gdy dojechaliśmy, to właśnie rozstawiano namiot ze słodkim poczęstunkiem. Slalom za to już stał. Polegał na dwóch przejazdach. Jeden na czas a drugi tylko do oceny techniki jazdy. Był dość wymagający z racji grząskiego i i poszarpanego bronami terenu.
   Kolejny etap miał być już ostatnim. Ruszyliśmy więc co koń wyskocz w kierunku bazy. Odcinek ten przerwany był w dwóch punktach. Pierwszym z nich było spotkanie ze strażakami. W tym miejscu niestety okazało się, że Leszka zaczyna coraz bardziej boleć noga. Podjęliśmy decyzję o ominięciu ostatniej „atrakcji” tego dnia rajdu i udaliśmy się bezpośrednio do Łeby.
   Później okazało się, że był to pomiar przyśpieszenia. Czekałem na tą zabawę od zeszłego roku a tu taki pech, że mnie ominęła.
   Zaopatrzyliśmy ranę i zaczęliśmy integrację. Ośrodek pełen domków bardzo sprzyjał przemieszczaniu się od jednych znajomych do drugich.

Niedziela

   Drugi dzień rajdu, a dla nas dzień powrotu. Powitał nas deszczem. Wiedzieliśmy, że będzie padać ale łudziliśmy się, że uda się przejechać jak największy odcinek bez deszczu. Dwie godziny spędziliśmy oglądając wyjazd zawodników na trasę i owijając się streczem na wszelkie możliwe sposoby. Oczywiście prawie nikt nie zabrał stroju przeciwdeszczowego.
   Około 11 ruszyliśmy. Już po 3 kilometrach zaczęło padać i tak aż do Bytowa gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. W czasie jedzenia bawiły mnie bardzo dwie rzeczy. Pierwszą był nasz wygląd: zmoczeni, brudni – bardzo odstawał od elegancko ubranych ludzi w tej dość drogiej restauracji. Drugą było to jak deszcz nas popędza, przez co nie robimy zbędnych postojów.
   Kolejnym przystankiem w naszej deszczowej podróży była stacja benzynowa w Chojnicach. Tam już dojechaliśmy o różnym czasie. Na poprzedzających Chojnice zakrętach część motocykli została z tyłu. Czekając, odplątałem się ze streczu i z zaskoczeniem stwierdziłem, że znaczna część mojego ciała jest sucha.
   Gdy wszyscy się zjechali, ruszyliśmy dalej. Umówiliśmy się, że spotykamy się w Nakle nad Notecią i każdy ruszył swoim tempem. Moje tempo niby było dobre. Niby, gdyż na zbyt długich prostych Awo zawieszał tłok. Jest to bardzo deprymujące, ponieważ wiesz, że motocykl może jechać szybciej, przyśpiesza a po chwili musisz wcisnąć sprzęgło i na poboczu poczekać chwile, aby znów go zapalić. Po kolei wszyscy się zjechali. Herbata i rura do Kcyni, gdzie mieliśmy się rozstać.
   Na tym krótkim odcinku w Gazeli skończyło się paliwo więc trzeba było spuścić trochę z Awo. Całe szczęście nie opóźniło to podróży gdyż chłopacy z Gniezna (oprócz Irka) pogubili się w Nakle więc i tak byliśmy w Kcyni pierwsi.
   W tym miejscu deszcz jeszcze się nasilił. Z tego powodu na stacji stali też kierowcy współczesnych motocykli, ubrani w stroje przeciwdeszczowe. Po prostu nie dało się jechać. Spędziliśmy tam trochę czasu opowiadając o tym, że nasze motocykle jadą ze średnią prędkością około 60 km/h i podroż z Łeby do Wągrowca trochę trwa. Nie za bardzo w to wierzyli. Zniecierpliwieni ruszyliśmy w objęcia deszczu.
   Tak jak cały dzień, wydawało mi się, że woda już nie jest mi straszna, bo przecież i tak mam wszystko mokre, to przez ostatnie 25km musiałem zrewidować moje postrzeganie deszczu. Padało tak intensywnie, że niewiele było widać przez kask. Samochody nadjeżdżające z przeciwka wyrzucały spod kół tyle wody, że ta trafiała pod szybę kasku. Woda była wszędzie w ogromnych ilościach.
   Teraz cieszę się, że nie zalało stacyjek w lampach i nie musieliśmy stać.
   Jak to zwykle bywa, gdy dojechaliśmy do domu to przestało padać i nie padało już do wieczora.
   To był dobry dzień. Przyjemnie osiągnąć założony cel, mimo przeciwności.

Wnioski

   Rajdowe wnioski są bardzo proste. Jeśli nie jedzie się na punkty, to człowiek cieszy się trasą i towarzystwem. Wszystko wtedy jest fajne i nie zastanawiasz się nad każdym szczegółem imprezy.
   Ciekawszy wniosek jest za to związany z podróżą. Powinniśmy zacząć jeździć w odblaskowych kamizelkach. W czasie deszczu czarne kurtki i ciemne motocykle zlewały się z otoczeniem. Nie oszukujmy się, że mamy takie super światła, że będzie nas widać. Nie, nie będzie. Lampki są małe i mają małą moc.
   Do Łeby na pewno wrócę, jeśli czas pozwoli. Obowiązkowo w kamizelce odblaskowej!