środa, 19 września 2018

VI runda MPPZ czyli szybko, szybko, szybko


   Rajd na który czekałem prawie dwa lata jednocześnie słysząc o nim wiele złego. No ale przecież góry... widoki, zakręty, zjazdy i podjazdy, swąd palonych hamulców i umierających sprzęgieł. Przecież to musi się udać.
   Zobaczmy!

1. Czwartek

   W tym roku schemat podróży niestety jest cały czas taki sam. Ciągły pęd i bus wypchany motocyklami. 
  Pomijając błądzenie po województwie Opolskim z powodu zablokowanej "11", udało nam się we względnej zgodzie dotrzeć późnym wieczorem do bazy rajdu.
  Na miejscu zobaczyliśmy właściwie same znajome twarze. Zapowiadające kameralny rajd w doborowym towarzystwie.






2. Piątek

   W tym miejscu zaczyna się wiele rzeczy, które są dość zaskakujące jeśli chodzi o rajdowy "standard".
   Pierwszą z nich jest godzina wyjazdu na trasę. 12! Niby fajnie bo człowiek się wyśpi, zje śniadanie, wypije spokojnie kawę. Szkoda tylko, że wszystko to zdąży się zrobić do 10 a później nie ma co robić.
   Tuż za bramą, a raczej za stawkiem czekała nas pierwsza konkurencja sprawnościowa. Wolna jazda z pochylnią. Ciekawe urozmaicenie tej prostej z punktu widzenia kibica konkurencji.



   Dalej tego dnia ważna była już chyba tylko trasa. Zjazdy, podjazdy, słońce i piękne widoki. Miałem wrażenie, że konkurencje tylko mi przeszkadzają w tym nowym dla mnie jako motocyklisty środowisku.
   Trasa wiodła pół na pół przez Polskę i Czechy.
   Jednym Czeskim przystankiem był Jabłonków. Jest to najbardziej na wschód wysunięte miasto naszych południowych sąsiadów. Na rynku Czesi zapewnili poczęstunek oraz konkurencję polegającą na obieraniu jabłek na czas.




   Dalej jeszcze kawałek przez Czechy i wróciliśmy do Polski. Jechaliśmy dość stałą grupą, którą prowadził Marcin z Gośką.
   Dzięki nim pierwszy raz od dawna mogłem sobie pozwolić na zupełnie bezrefleksyjną jazdę bez patrzenia w itinerer. Tempo mieliśmy tak dobre, że nawet podjazdy na których redukowałem do "jedyny" jakoś specjalnie nas nie spowalniały. Chociaż zdarzył się jeden podjazd gdzie z naprzeciwka wyłonił się bus i bałem się, że jeśli się zatrzymam to dalej będę musiał prowadzić motocykl obok siebie.
   Przez takie właśnie sytuacje dopędzając różne grupki czuć było swąd sprzęgieł i hamulców.
   Następnym przystankiem był rynek/promenada w Wiśle gdzie wśród tłumu ludzi odbyła się próba sprawnościowa.



   Jadąc beztrosko nagle zobaczyłem znajomy parking za stawkiem przy bazie rajdu. Czekała nas kolejna próba sprawnościowa, która zakończyła pierwszy dzień rajdu.
   W sumie tego dnia pokonaliśmy 100 urokliwych kilometrów. Zdecydowanie zbyt szybkich kilometrów... Szybkich myślę tutaj o subiektywnym i obiektywnym upływie czasu jaki minął pokonując je.




    Ciekawostką i rzeczą wartą zapamiętania jest jedyna awaria która wydarzyła się tego dnia. Rozkręcił się tłumik w Simsonie. Spowodowało to zapłon spalin na jego powierzchni i zmianę koloru na fioletowy. Dokładnie taki sam jak na kolanku gdy mamy zbyt opóźniony zapłon.
   W czasie wieczornej integracji bohaterami też  były tłumiki i zapłony. Tym razem jednak sprawdzane było, który z motocykli strzela w tłumik. Nie muszę chyba tłumaczyć, że pochwały zbierały te które strzelały!


3. Sobota

   Rozpoczęta zmianą dętki w SHLce.


   Dzień dla sponsorów i włodarzy. Nie mógł się zacząć inaczej niż startem z Cieszyńskiego rynku. Niestety na odprawie po raz kolejny wypłynęły informacje, że jakiegoś punktu nie ma, lub został przesunięty albo będzie jeśli znajdą kogoś kto go obsłuży.





   Ale nie narzekaliśmy, wykonaliśmy próbę sprawnościową i za strzelającym Marcinem ruszyliśmy w 50 kilometrową przejażdżkę.
   Trasa jak dnia wcześniejszego była niezwykle malownicza. Góry nigdy mnie nie zawodzą.
   Nie zdziwicie się pewnie, że w czasie jazdy musieliśmy się zatrzymywać gdzie wyznaczył nam organizator. Jednym z takich miejsc był folwark w Kończycach Wielkich gdzie właściciele nie dostali potwierdzenia, że się tam pojawimy i nie przygotowali się na naszą wizytę. Na szczęście udało się zjeść pyszną jajecznicę bez pieczywa, które jeszcze nie dotarło na nadchodzące wesele. W folwarku były też testy z historii motoryzacji oraz przepisów ruchu drogowego.

 

   Dalej trafiliśmy na ranczo Jacentego gdzie trzeba było rozpoznać jaki silnik posiadają wskazane motocykle. Widać było ogrom ciekawych maszyn który zgromadził w swoim obejściu. Patrząc na nie można stwierdzić, że jest to złomowisko ale wprawne oko widzi potencjał drzemiący w maszynach tam zgromadzonych.


   Dzień drugi kończyliśmy na rynku w Cieszynie gdzie odbywał się konkurs elegancji i kolejna próba sprawnościowa. Próba ta sprawiała wrażenie wymyślonej na poczekaniu gdyż plan przejazdu był narysowany długopisem i występował tylko w jednym egzemplarzu.



   Po konkursie elegancji w czasie którego zaczął padać deszcz pojechaliśmy szybko do bazy i w ostatniej chwili przed oberwaniem chmury włożyliśmy motocykle na busa. Torby pakowaliśmy już w pełnym deszczu.
   W górach widok płynącej w dół wody i zbierającej się w najniższych miejscach jest niesamowity. Nigdy nie widziałem tylu pojazdów stojących w wodzie powyżej progów.
   Rajd zakończyliśmy tak jak zaczęliśmy czyli w busie wypełnionym oparami benzyny.

4. Podsumowanie

   Wszystko było szybko. Wyjazd z domu. Tempo nadawane przez Marcina. Konkurencje. I chyba organizacja rajdu też była "na szybko".
   Jeżdżąc na rajdy zawsze obserwuję bardzo dokładnie to jak one wyglądają dla uczestnika oraz trochę jak wyglądają od zaplecza. Wiele razy pisałem, że potrzeba ludzi do tego aby zorganizować dobry rajd. Często niedostatki personelu można kompensować bardzo precyzyjną organizacją. Ale wiemy dobrze, że czynnik ludzki lub jakieś zdarzenie losowe mogą tę kruchą homeostazę zniszczyć.
   Cieszyn  był sprawnie przebiegającym rajdem z racji ograniczenia konkurencji i zadań. Brak personelu i brak perfekcyjnej organizacji wychodził jednak na każdym kroku.
   Ten rajd pokazał też, że Komandor nie może być osobą od wszystkiego. Moim zdaniem każdy wycinek działalności rajdowej (baza, konkurencje, posiłki, lokacje w których się pojawiamy) powinien mieć swojego koordynatora który znał by swoją działkę perfekcyjnie i sprawnie rozwiązywał związane z nią problemy.
   Czy wrócę na Cieszyński rajd? Pewnie tak. Lubię góry i ludzi z którymi się tam spotkałem. Organizacja musi się jednak trochę poprawić. Chociaż słyszałem, że była dużo lepsza niż rok temu.

wtorek, 4 września 2018

Motozłaz 2018


Relacja z Motozłazu

PROSZE NIE REGULOWAĆ MONITORA, TO NAPRAWDĘ RELACJA Z MOTOZŁAZU

Z dużym opóźnieniem spowodowanym nawarstwieniem różnych rzeczy zabrałem się za zredagowanie relacji z Motozłazu Lubartowskiego. Tym razem jednak nie jest ona autorstwem Pawła, który z pewnych względów nie pojawił się na rajdzie, więc jako dobry znajomy z klubu z Mińska Mazowieckiego zostałem poproszony o jej napisanie ;)
Motozłazu stałym zawodnikom startującym w Mistrzostwach Polski Pojazdów Zabytkowych na Motocyklach nie trzeba przedstawiać. Niesamowity klimat i atmosfera towarzysząca temu rajdowi jest niepowtarzalna i nie ma takiej drugiej imprezy w kalendarzu mistrzostw. Znany wszystkim staw przy samym ośrodku jest centrum rozrywki wszystkich rajdowiczów, a także miejscem relaksu i ochłody po ciężkich dniach zmagań podczas rajdu.

Na spotkanie zresztą ekipy wyruszyłem z Zielonki ok 9 w czwartek, oczywiście na kołach w strone Minska Mazowieciego, skąd z parkingu ruszaliśmy razem w stronę Firleja bocznymi drogami przez m.in. Stoczek Łukowski i Kock. Emzete w tym roku wyposażyłem w dedykowane do niej kufry polskiej produkcji kupione bardzo przypadkowo. Nie żałuje zakupu, bo świetnie się sprawdzają i są bardzo pojemne. Tak pojemne, że dostałem misję dostarczenia zregenerowanej prądnicy do Sokoła 600 którą bez problemu dopchnąłem do swoich bambetli


Na miejsce dojechaliśmy około godziny 14. Na miejscu oprócz nas spotkaliśmy trochę „Mohikanów”, wielu znajomych miało jeszcze dojechać. Po rozpakowaniu się i rozstawieniu namiotów i reszty „boxu mechaniczno-serwisowego” poszliśmy się zarejestrować do biura rajdu, które nie było jeszcze czynne kiedy przyjechaliśmy. Dla podkreślenia stulecia naszej niepodległości każdy z uczestników dostał biało czerwoną flagę którą miał przyczepić do motocykla. Uważam to za fajny element uczczenia tej ważnej rocznicy.
Po wszystkim ruszyliśmy nad wyżej wspomniane jezioro, lub jak twierdzą inni staw. Reszta dnia minęła upojnie i miło rozmawiając z nowo przybyłymi uczestnikami rajdu oraz oddając się relaksacji nad wodą.


Dzień I

Po pobudce ok 8:30 odbyła się krótka odprawa przed rajdowa, a której pokrótce wyjaśniono nam trasę i jej przebieg. Dostaliśmy materiały rajdowe i numery. Zawodnicy, jak to już się utrwaliło na Motozłazie byli wypuszczani według rocznika Motocykli. Rozwiązanie to ma swoje plusy i minusy, ale przede wszystkim zapobiega jeżdżenia zwartą grupą klubową, jeżeli roczniki motocykli są różne, więc teoretycznie wszyscy mają równe szanse i muszą polegać głównie na swoich umiejętnościach. Itinerer, podobnie jak na Rajdzie Magnet nie posiadał tzw. „kilometrówki”. Uważam ze dla tak leciwych maszyn, gdzie nie każda ma licznik bo były zwyczajnie go pozbawione, albo jeżeli już był to jego dokładność pozostawiała wiele do życzenia, szczególnie jeżeli chodzi o metry, takie rozwiązanie jest lepsze i likwiduje wiele pomyłek bo wtedy itinenerer jest dokładniejszy i skupiamy się na konkretnej sytuacji z kratki, a nie ile przejechaliśmy metrów
Pierwszy zawodnik wystartował punkt 9, kolejni w minutowych odstępach. Każdy uczestników miał określoną godzinę wyjazdu, której musiał pilnować, bo jeżeli wyjeżdżał później niż miał podane, to i tak miał wpisywaną godzinę ustaloną, a finalnie miał mniej czasu na ukończenie etapu.
Przewidziany dystans na pierwszy dzień rajdu liczył 120 km malowniczymi drogami Ziemi Lubelskiej. Na trasie czekały nas rożne próby sprawnościowe i oceny techniki jazdy, testy z przepisów ruchu drogowego,ale także pytania z wiedzy historycznej nie dotyczącej jednak motocykli. Należało przed rajdem przypomnieć sobie ważne wydarzenia z czasu odzyskania przez Polskę Niepodległości, czego ja nie zrobiłem i wszystkie odpowiedzi miałem błędne.
Jeżeli próby sprawnościowe i próby OTJ z rajdu Płockiego były zbyt trudne i czasem niebezpieczne, to dla równowagi na próbach które nas czekały można było odetchnąć z ulgą, gdyż były o wiele łatwiejsze i mniej skomplikowane. Może poza jedną która odbyła się na polnej drodze z wysypanymi rzadko kamykami. Gwałtowne zahamowanie przednim kołem gwarantowało glebę, o czym boleśnie przekonał się kolega „owiec”. Na szczęście jemu i maszynie nic się nie stało. Jak mówi stare powiedzenie „Jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz”. Na próbach nie spotkałem dużych kolejek, co oceniam za duży plus dla organizatorów, bo sam wiem że ciężko to uzyskać. Po raz pierwszy w tym roku udało mi się nie złapać żadnej taryfy ani punktów karnych, więc z każdą próbą moje szanse na przyzwoite miejsce rosły.
Pierwszy etap zakończyliśmy w Muzeum Henryka Sienkiewicza, gdzie pracownik Muzeum barwnie nam opowiadał o wbrew pozorom bardzo ciekawym i barwnym życiu Henryka Sienkiewicza. Każdy słuchał z uwagą, bo na zakończenie czekał nas test z tego czego się dowiedzieliśmy. Na przejechanie etapów mieliśmy określony czas, którego przekroczenie skutkowało punktami karnymi. Przyjazd wcześniejszy nie był punktowany karnie.
W Kocku już pod koniec trasy czekała nas „róża wiatrów” znana wszystkim startującym rok temu. Przez niektórych kochana, przez niektórych znienawidzona. Ja natomiast uważam, że takie elementy jazdy nawigacyjnej powinny być wdrażane powoli do mistrzostw dla motocykli, gdyż uczy nowych rzeczy i polepsza umiejętności. Na szczęście była o wiele łatwiejsza niż rok temu i trudniej było ją zepsuć. Rok temu położyłem ją totalnie, w tym roku poszło mi o wiele lepiej, lecz podniecony ze już dobrze idzie za bardzo się zamyśliłem i pod koniec nie uwzględniłem jednej sytuacji, która jeszcze wcześniej uwzględniałem i przejechałem ją dobrze. Koniec końców nie zebrałem tylko jednej pieczątki, więc za „różę” dostałem tylko jeden punkt karny, a nie jak rok temu 20 :D.
Po zakończeniu „róży wiatrów” został jeszcze krótki odcinek na którym nie było już nic specjalnego do zrobienia. Przyjechaliśmy na bazę rajdu, oddaliśmy karty drogowe. Pogoda dopisała aż nadto, rano było już tak ciepło, że wystartowałem bez kurtki i w cienkich długich spodniach. Mimo tego i tak było za gorąco. Tak samo jak większość udałem się nad jezioro, co było idealnym zwieńczeniem dnia. Ok 20 wywieszono wstępne wyniki. Po pierwszym dniu byłem 4.

Dzień II

Po wymagającym poprzednim dniu i wieczorze gdzie co po niektórzy mieli już co świętować pobudka i odprawa była nieco później. Trasa na ten dzień wynosiła ok 50km, więc była mniej wymagająca i bardziej relaksująca, przeznaczona bardziej na cieszenie się drogą. Tak jak rok temu jechaliśmy w stronę Ostrowa Lubelskiego. Wcześniej jednak czekała nas próba sprawnościowa przez Pałacem Sanguszków. Po skończonej probie kontynuowaliśmy podróż do Ostrowa, gdzie czekała nas próba OTJ i mały poczęstunek. Po zakończonej próbie otrzymaliśmy krótki itinerer który miał nas zaprowadzić na testy z historii motoryzacji. Bałem się go trochę, bo to zazwyczaj jest loteria, ale po zobaczeniu pytań pomyślałem o Pawle, bo dzięki niemu i Velocette odpowiedziałem na oba pytania dotyczące tego pojazdu poprawnie. Finalnie miałem tylko jeden błąd, co uznaje za dobry wynik.
Po rozwiązaniu testu wróciliśmy do Ostrowa, gdzie czekała na nas następna próba i konkurs elegancji. Próbę wykonałem znów bezbłędnie, a na konkursie zdobyłem uznanie Jury przebrany za robotnika z NRD. Po wszystkim ruszyliśmy w stronę Pałacu Sanguszków gdzie czekała nas ostatnia konkurencja OTJ polegająca na pobraniu piłeczki, przejechaniu slalomu i jej odłożenie. Po tym nastąpiło oddanie karty drogowej i czas na odpoczynek i posiłek.


Po zrobieniu jednego wielkiego zdjęcia pamiątkowego wszyscy wsiedliśmy na nasze stalowe rumaki i wróciliśmy na bazę rajdu. Tak jak poprzedniego dnia, wszyscy oddali się relaksowi i odświeżeniu w ciepłej wodzie Firleja i chłodnym napojom oczekując na wyniki rajdu.
Wstępne nieoficjalne wyniki były dla mnie bardzo dobre, zająłem 3 miejsce. Niestety moja radość nie potrwała długo, gdyż jednemu z zawodników wpisano złe punkty za karte oceny pojazdu, który zauważył to akurat ostatniego dnia. Niestety ten mały protest sprawił że spadłem o jedną lokatę, ale dalej bardzo się cieszyłem z wyniku.
Oprócz zdobytego 4 miejsca w klasie post 70 zdobyłem 2 miejsce w konkursie elegancji, co uważam za duży sukces. Po rozdaniu nagród odbył się bal komandorski, gdzie wszyscy jak zwykle bardzo dobrze się bawili, bo następnego wszyscy w smutku musieli się spakować i wrócić do rzeczywistości.


Powrót nie mógł się odbyć bez niespodzianek, akurat trafiliśmy na chwilowe załamanie pogody i zmokliśmy trochę, ale za chwile niebo się rozchmurzyło i szybko się wysuszyliśmy. Za Stoczkiem Łukowskim każdy z nas się pożegnał i koniec końców udał się w swoją stronę

Podsumowanie
Rajd był zorganizowany jak zwykle na najwyższym poziomie, na trasie i w itinererze nie było żadnych niespodzianek i przede wszystkim, co uważam za najważniejsze, bardzo dobrze się bawiłem i zobaczyłem nowe miejsca. Pytanie czy wrócę tu za rok jest zbędne, bo odpowiedz jest oczywista i nie może być inna niż twierdząca. Kto jeszcze nie był, niech żałuje i jak najszybciej przekona się że warto, bo jeżeli przyjedziesz tu raz, to z pewnością prędzej czy później tu wrócisz.



Relacja Adama z klubu Magnet. Dziękuję że chciałeś się podzielić swoimi wrażeniami ze wszystkimi czytającymi bloga.
Paweł