niedziela, 5 września 2021

VIII Rajd Motocykli Zabytkowych im. płk Gwido Langera; 26-29 sierpnia 2021

Cześć!


Już ostatnio ustaliliśmy, że każda przygoda ma swój początek. Ale czym jest przygoda? w mojej definicji, to wydarzenie, w trakcie trwania którego, nie ma czasu na spanie… Jeśli by ją przyjąć, to w żadnej przygodzie nie brałem udziału. Mimo to działo się sporo i było bardzo przyjemnie!

Czwartek, czwarteczek, czwartunio. Jakże przyjemny, gdy pakujesz busa będąc na urlopie a nie po nocce w pracy. Nigdzie się z Tatą nie spieszyliśmy tego dnia. Niby 550 km do celu, ale za to w większości autostradą lub jej namiastką. Kawki, herbatki, pakowanie i około 11 byliśmy w drodze. Cała droga to rozmowy o głupotach i życiu. Jedną z takich głupot było stwierdzenie, że w busie mniej czuć paliwo, bo nie jedzie z nami Gazela, lecz Junak. Tak sobie rozmawiając dotarliśmy około 18 na obiad do Ustronia. W oczekiwaniu na roladę, sprawdziliśmy mapy pewnego znanego dostawcy, które zakomunikowały, że do Istebnej nie ma sensu jechać przez Wisłę. Mimo dołożenia 20 km, szybciej będzie przez Czechy. Tak też zrobiliśmy i urokliwymi wąskimi dróżkami dotarliśmy do naszych południowych sąsiadów a w efekcie do bazy rajdu w Istebnej. 




  Baza rajdu… coraz częściej poruszany temat w kręgu uczestników. Jest to zazwyczaj agroturystyka; ośrodek kolonijny czy jakaś inna forma kempingu. W przeciwieństwie do rund samochodowych MPPZ warunki raczej niskiej jakości. Tym razem jednak domki zaskoczyły nas schludnością i ciepełkiem, które okazało się bardzo potrzebne, bo już o dwudziestej było 7 stopni na dworze. Przywitaliśmy się z głównym organizatorem - Jackiem - po czym poszliśmy sprawdzić kto z nami lub obok nas mieszka. Najbliższym sąsiadem okazał się miński Klub Magnet. Widząc ich flagi wiedziałem, że brzuch będzie mnie boleć od śmiechu a nie jedzenia czy napojów. Tradycyjnie podjęliśmy się integracji i omawianiu następnego dnia. Tutaj impreza przestaje spełniać dla mnie kryterium przygody, gdyż wyjątkowo wcześnie poszedłem spać. Cały rajd nastrajał mnie do wypoczynku.



    Piątek zaczął się śniadaniem; pozyskiwaniem numerów startowych oraz deszczem. Fajną rzeczą była godzina wyjazdu tj. 12:00. Mimo wszystko przesunąłbym start na 11:00, gdyż od tej godziny ludzie snuli się po placu w oczekiwaniu, ale i tak lepsze to niż mordęga pobudki na odprawę o 8:00. 

Postanowiliśmy z Tatą, że skoro nie mamy ze sobą nikogo do prowadzenia po trasie, to wyjedziemy na nią pierwsi i spokojnie ją pokonamy. Jazda we dwójkę gwarantowała nam sprawność udziału w próbach sprawnościowych oraz żwawe tempo przygotowań do odjazdu, więc wydawało się to bardzo dobrym pomysłem. Dodatkowo Junak nie jest objeżdżonym motocyklem, więc dobrze było mieć perspektywę dużej ilości wolnego czasu do ostatniego ruszającego zawodnika na wypadek gdyby coś się stało złego. Tego dnia na trasę wyruszyło 39 załóg.

Pierwsza próba sprawnościowa - slalom z elementem przewożenia przedmiotu między stojakami - była po 3 kilometrach, czyli w Istebnej. Szybko i sprawnie zrealizowaliśmy co trzeba i ruszyliśmy na podbój górskiej trasy. Niestety w deszczu… Całe szczęście dość ciepłym, gdyż wbrew głosowi rozsądku nie wziąłem przeciwdeszczowych spodni.





   Po drobnej korekcie zapłonu Junak parł do przodu. Wyskakiwały biegi i trzeba je było ciągle trzymać nogą, ale jakoś szło. Jechaliśmy sobie mokrymi, krętymi, wąskimi asfaltami przyprószonymi  kamyczkami, aż do kolejnego sprawdzenia naszych umiejętności prowadzenia motocykla. Polegało to na jak najszybszym pokonaniu wyznaczonej trasy. Gospodarzem tego wydarzenia był amfiteatr w Węgierskiej Górce. Wysuszyliśmy na karterach rękawiczki i dalej w drogę. 




 

Kolejnym celem była Góra Żar! Miejsce niedostępne dla ruchu. Organizator postarał się o możliwość wjazdu, dzięki czemu mieliśmy okazję wtargać nasze maszyny po serpentynach do góry oraz zobaczyć elektrownie szczytowo-pompową. Bardzo ciekawa instalacja, polecam o niej doczytać. Góra Żar słynie też z pięknego widoku na Śląsk. Niestety tym razem pogoda pozwoliła nam zobaczyć tylko kilka najbliższych kilometrów. Przed wjazdem zatrzymaliśmy się obejrzeć zaporę w Międzybrodziu.

Widok i wjazd na górę zrekompensował nam odległość od domu oraz deszcz. Jednak góra ta rozpoczęła problemy z motocyklami. W czasie zjazdu BSA ni stąd ni zowąd dwukrotnie zgasła. Oczywiście sprawdziliśmy czy jest iskra, czy jest paliwo. Były, a motocykl nie zapalał. Chwila czekania i ruszył, jak gdyby nigdy nic. Zagadka się rozwiąże następnego dnia, cierpliwości. 






   Pompknęliśmy w dalszą drogę. Trochę męczyły nas korki na drogach, które przemierzaliśmy, ale poza remontowaną Wisłą były do zniesienia. Na obiad zatrzymaliśmy się w Szczyrku w bardzo przyjemnej kawiarni Bikej. Polecam gorąco! Pyszny żurek, kawa do żołądka i w drogę. Drogę, która cierpienie maszyn wynagradza widokami. Dodatkowo się rozpogodziło więc nawet spodnie trochę mi przeschły. Meandrując między dolinami wróciliśmy do Istebnej na kolejną próbę sprawnościową - kolejny slalom.




    To był bardzo dobry dzień i piękna trasa. Trzeba jednak wrócić na chwilę na górę Żar. po powrocie okazało się, że popsula jeszcze dwa inne motocykle. Były to zaprzęgi. Jeden K750 a drugi NSU. W obu zmieliły się skrzynie biegów. W NSU z powodu obciążenia motocykla trzeba osobami i koszem a w K750 z powodu pękniętej linki sprzęgła. Żal mi było Marcina i Łukasza ale niestety takie rzeczy się zdarzają. W bazie naprawy przechodził tylko tatowy Junak. Chociaż opuszczenie iglicy to chyba nie naprawa a regulacja.

 Pewnie nie pierwszy raz czytacie tego bloga więc wiecie, że dalszą część dnia poświęciliśmy na integrację. 

Sobota przyszła do mnie po 9 godzinach snu. Piękne wakacje. Przyznać jednak muszę, że część zawodników musiała do wczesnych godzin porannych omawiać taktykę kolejnego dnia rajdowania, bo w ich oczach było widać zmęczenie. Na szczęście pogoda była słoneczna a trasa miała jedynie 60 km. 

Znów pierwsi ruszyliśmy w drogę jednak po dojechaniu na pierwszy punkt, gdzie czekał nas prosty slalom. Po chwili dogoniła nas ekipa z Federacji Zmotoryzowanych. Zrobiliśmy co trzeba i dalej na trasę. Szkoda tylko, że po 400 metrach pomyliłem się i zaprowadziłem całą ekipę w miejsce, gdzie kończył się asfalt. Szybka nawrotka i po 2 kilometrach byliśmy już na dobrej drodze do kolejnego punktu jakim miało być muzeum “Rdzawe Diamenty” w Ustroniu. Po drodze jednak poza pięknymi widokami trzeba było się przebić przez remontowaną Wisłę. Dobrze, że jechałem solo przez co bez problemu wyprzedzaliśmy stojące samochody. Minęliśmy Wisłę i wjechaliśmy na bardzo wąską i stromą drogę. Podjazd nigdy problemem nie jest, ale gorzej ze zjazdem. Nie inaczej było tym razem. Już u samego dołu zgasł Junak. Zatrzymaliśmy się na poboczu i sprawdzamy czy jest iskra. Była ale przy okazji wyszedł na jaw inny problem. Śruby pokrywy zaworów się odkręciły i leżały na głowicy. Nie ma siły, trzeba to przykręcić. Zdejmujemy więc zbiornik, kanapę, skręcamy co trzeba i próbujemy zapalić. W tym czasie wyprzedzili nas wszyscy zawodnicy startujący tego dnia i z pierwszych zrobiliśmy się ostatnimi. Czasami warto wyjechać wcześniej. Wracając do motocykla- nie pali. Okazało się, że Tata nie ma paliwa. Całe szczęście mieliśmy butelkę 500 ml więc zaczęliśmy spuszczać z BSA. Do tego okoliczny mieszkaniec dał nam 2 litry paliwa z kosiarki i motocykl ożył. Całość trwała ponad 1,5 godziny! Tutaj też wyjaśniło się dlaczego BSA gasło poprzedniego dnia. W czasie zjazdu paliwo przelewało się na przód zbiornika i motocykl nie miał zasilania mimo, że paliwo było.



Na itinererze widzieliśmy, że dalej jest wjazd na Równice na której często bywamy motocyklami w lutym, więc darowaliśmy sobie. Pojechaliśmy na stację i do muzeum. Tam czekał na nas test z historii motoryzacji, przepisów ruchu drogowego, poczęstunek oraz ciekawa próba sprawnościowa. W goglach imitujących stan upojenia alkoholowego trzeba było przejechać motocyklem 3 metry. Tata zrobił 295cm a ja 280cm. Bardzo fajna zabawa!

 



Stamtąd udaliśmy się na ostatni etap trasy, który kończył się w bazie rajdu. Widoki i trasa były piękne! Między innymi z tego powodu warto wybrać się na rajd do Jacentego! W bazie czekał nas konkurs elegancji oraz pchanie beczki przed kołem motocykla na czas.





Jak nam poszło na rajdzie zapewne wiecie z poprzednich postów. Słowem podsumowania chciałbym pogratulować Jackowi i pozostałym osobom świetnej organizacji. Wspomnieć należy, że tych osób było chyba tylko 5. Wszystko pięknie zagrało i myślę, że wszyscy byli zadowoleni. Nawet jeśli nie ścigacie się w MPPZ to warto się pojawić, aby przejechać te piękne widokowe trasy. 

Po ogłoszeniu wyników wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę do domu. Tak się kończy ta przygoda. Już nie mogę się doczekać kolejnych!








niedziela, 8 sierpnia 2021

VIII Motozłaz pamięci Roberta Piętki

 Cześć!


Każda przygoda ma swój początek. Ta zaczyna się w czwartkowy poranek mocną kawą po dobie w pracy. Odnoszę wrażenie, że rajdy nie mogą się zaczynać inaczej. Tym razem w odróżnieniu od innych wyjazdów musiałem pokonać ponad 500 km do bazy rajdu pod Lublinem.

Jak ostatnio, tak i tym razem uprawiałem busiarstwo, więc nic po drodze ciekawego się nie przydarzyło. Widoki też były nudne, bo większość trasy to drogi szybkiego ruchu lub inne tranzytowe.

Po bez mała ośmiu godzinach jazdy pokazała się brama wjazdowa na teren rajdu. Szybka rejestracja, ogarnięcie pokoju i już można było się integrować z dawno niewidzianymi znajomymi.

Kilka minut później przyjechali najtwardsi zawodnicy: Marek i Maria. Zyskują to miano, gdyż motocyklami pokonali 500 km. Jest to nielada wyczyn na tych nienajmłodszych maszynach, jadących ze stałą prędkością około 80 km/h.





Piątek, w MPPZ, jest pierwszym dniem zmagań sportowych. Tak, wbrew pozorom, jest to sport, tylko taki dość alternatywny w ujęciu dzisiejszych sportów. W tym chyba nikt nie trenuje przed zawodami a w ich trakcie nie skąpi sobie papierosów czy niesportowych napojów. 

Dzień zacząłem od zmiany ustawień gaźnika, gdyż BSA coś dziwnie wkręcała się na wysokie obroty. Podniesienie iglicy pomogło, przez to motocykl zaczął dostawać bogatszą w paliwo mieszankę, ale tylko trochę. Po konsultacjach z Tatą i Irkiem podjęliśmy decyzję, że wystartuję, najwyżej  będę jechać wolniej i się męczyć. “Męczenie się” było słowem-klucz w wielu momentach tego dnia. Motocykl, który nie utrzymuje obrotów i nie ma mocy jest strasznym kompanem podróży. Z drugiej strony trasa miała tylko 160 km do przejechania. Wyruszyłem więc. Start zawodników odbywał się co 30 sekund, kolejno według roczników od najstarszego. Wypadło, że miałem numer 10. Tata 34.; Krzysiek 35.; Irek, Piotrek, Marcin i Marian też jakieś odległe. Mimo to stwierdziliśmy, że jedziemy w grupie. Był to błąd z mojej strony. Poza mną i Tatą, reszta  nie jechała na punkty do MPPZ a startowaliśmy zawsze zgodnie z wyznaczonymi czasami. Przez to zgarnęliśmy wszystkie możliwe punkty karne za czas dojazdu na poszczególne punkty. Wniosek na przyszłość prosty: ustalamy kto jedzie na punkty i według czasów tej osoby wyjeżdżamy.





Wróćmy na trasę. Całkiem zgrabnie zaczęliśmy i udaliśmy się do pierwszego bezobsługowego punktu. Na trasie, w ciągu dwóch dni, było ich z tego co pamiętam siedem. Trzeba było znaleźć pieczątkę i podbić kartę drogową w odpowiednim miejscu. Zadanie proste, ale znalezienie pieczątki przysparzało mi trudności. Pierwsza z nich była przy pałacu Zamoyskich, 10 km od rozpoczęcia trasy. Tam też zaczęła się pierwsza przygoda, Irek złapał pane (uciekło mu powietrze z tylnej opony), na szczęście miał dętkę ze sobą. Mimo doświadczenia w zmianie opon jakie ma Marian, 13 lat prowadzenia wulkanizacji, zajęło nam to dobrą godzinę. A trwałoby dłużej, gdyby nie pompka elektryczna, którą Irek zrobił z pompki do pneumatycznego siedzenia jakiegoś ciągnika rolnego. 






Dalej w trasę. Po drodze piecząteczki i dotarliśmy do wsi Motycz. Tak wiele słyszałem o tym miejscu od Marcina - komandora rajdu - że przyjemnie było w końcu się tam znaleźć. Marcin jest mieszkańcem Motycza i tam też urządził nam dwie próby sprawnościowe. Dwa szybkie slalomiki i usiedliśmy do żurku z cebularzem. Zupa to takie rajdowe danie, lejesz z dużego gara i wszyscy zadowoleni. Dla mnie są one czymś więcej, mogłyby zastąpić wszystkie posiłki dnia. Dlatego, jeśli teraz powiem Wam, że wszystkie na rajdzie były bardzo smaczne, to powinniście mi uwierzyć. Cebularz zaś jest charakterystycznym dla Lubelszczyzny daniem kuchni żydowskiej, którego warto spróbować.




Od tego momentu przejechaliśmy jeden z najpiękniejszych odcinków w historii rajdów na których byłem. Lessowe wąwozy połączone z owocowymi sadami. Mimo beznadziejnej pracy BSA była to przyjemność. Po tym malowniczym odcinku dotarliśmy do Kazimierza Dolnego. Urokliwe miasteczko, na którego rynku odbyła się próba sprawnościowa oraz pokaz motocykli uczestników. Dobrze, że miałem krem z filtrem gdyż słońce operowało bezlitośnie. Nasyciliśmy oczy pięknem kamieniczek i wyjechaliśmy w dalszą drogę.







Następnym miejscem, które nas gościło był Żyrzyn. Test z bezpieczeństwa ruchu drogowego oraz poczęstunek przygotowany przez koło gospodyń wiejskich. Nakarmiły nas pysznie a później jeszcze zaśpiewały. Wszyscy stamtąd wyjeżdżali z uśmiechem na twarzy na ostatni odcinek tego dnia. Miał on 20 km i zadziało się coś dziwnego, BSA zaczęła trochę lepiej ciągnąć, więc udało się jechać trochę szybciej niż 70 km/h.




Po powrocie do bazy zaczęliśmy naprawy. W liczbie mnogiej, gdyż zabrał się do nich też Krzysiek. Problem mieliśmy bardzo podobny. W MZ przerywał zapłon - ustąpiło po wymianie platynek. W BSA natomiast był zupełnie źle ustawiony, opóźniliśmy go i motocykl odzyskał dawnego ducha. Dalej już tylko jezioro i integracja.



Sobotni poranek przywitał nas upałem, doskwierającym już o godzinie 10. Krem z filtrem w ruch i do boju!

Pierwsza próba powitała nas po kilku kilometrach trasy. Była warta nagrania filmu z przejazdu. Już śpieszę tłumaczyć na czym polegała.

Otóż: trzeba było do buta przykleić plastikową łyżeczkę, którą przy starcie podejmowało się z wiaderka piłeczkę do tenisa stołowego. Robiąc wszystko, aby jej nie upuścić, trzeba było zrobić slalom i na mecie wrzucić ją do wiaderka. W pierwszej chwili wydawało się to trudne, lecz okazało się wykonalne.







Szybko zaliczyliśmy to zadanie i ruszyliśmy dalej. Po drodze czekały nas kolejne pieczątki.

Po kilkunastu kilometrach, przemykających lubelskimi wsiami, dotarliśmy na nic nie mówiący nam plac, na którym odbywały się kolejne dwie próby sprawnościowe. Plac był otoczony płotem więc w tych slalomach nikt nie mógł podpowiadać, dodatkowo schemat przejazdu trzeba było odczytać z książeczki rajdowej. Były w niej umieszczone wszelkie schematy prób sprawnościowych oraz kilka stron historii mijanych przez nas miejscowości. Tam też zrobiliśmy sobie przerwę na kawę i frytki.






Po niecałej godzinie udaliśmy się dalej. Tym razem domyślałem się, że na rynek w Lubartowie. Przedtem jednak odwiedziliśmy grób, tragicznie zmarłego przyjaciela, Roberta Piętki. Pewnie większość z was nie zna Roberta. Był to działacz PZM zajmujący się zarówno samochodami i motocyklami. Wiele razy spotykaliśmy go na różnych rajdach czy konferencjach dotyczących pojazdów zabytkowych. Niestety odszedł od nas w czasie wykonywania prac w ogrodzie. Na rajdzie brakowało jego ciepła i uśmiechu. W dość nostalgicznym nastroju przystąpiliśmy na rynku do konkursu elegancji i konkurencji polegającej na pchaniu motocyklem beczki. Konkurencja wydaje się łatwa a jednak koncertowo ją sknociłem. Za dużo gazu na początku i tak mi się ustawiła, że nie dałem rady już dopchać jej na metę. Były to moje pierwsze punkty karne związane z obsługą motocykla i jazdy na nim. Niestety pozostałe, które w tym rajdzie zdobyłem wiązały się z niedopilnowaniem czasu dojazdów. Przez to byłem 6 w swojej kategorii, zresztą Tata też.

Dopełniliśmy formalności i pomknęliśmy do bazy rajdu. 






Znów nie opiszę dla was balu komandorskiego, gdyż po wywieszeniu wyników ruszyłem do domu.

Wszystko na tym rajdzie chwalę. Chwalę, nie tylko bo mogę, czuję nawet, że muszę! Było naprawdę świetnie. Dobrze wiem, że na takie imprezy jeździ się dla ludzi. Przez to trudno jest mi czasami ocenić imprezę obiektywnie. Staram się jednak ze wszystkich sił abyście otrzymali jak najbardziej zobiektywizowany tekst . Teraz pewnie czekacie, aż porównam ten rajd, do któregoś innego, ale nic takiego się nie stanie. Był super. Organizacja nie zawiodła i utrzymała też odpowiedni rygor powodujący, że każdy czuł tą nutkę sportowej rywalizacji.

Na lubelszczyznę jest daleko, ale na pewno się tam jeszcze pojawię. Wam też polecam!





wtorek, 20 lipca 2021

XI Rajd Motocykli Zabytkowych w Płocku

 Cześć!


Zaczynam te posty tak bezpośrednio, gdyż myślę o Was - Czytelnikach - jak o dobrych znajomych, którzy nie mogli się ze mną przejechać i trzeba im zdać relację z wydarzeń weekendu. Mam nadzieję, że tak mało oficjalna forma powitania Wam nie przeszkadza. 

Kilkanaście dni temu w relacjach na Facebooku oraz Instagramie zapytałem was czy wolicie treści pisane czy w postaci video. W obu portalach zwyciężyły treści wideo, aczkolwiek w Instagramie miażdżąco a w Facebooku tylko nieznacznie. Ot taka ciekawa obserwacja. Spróbuję spełnić wasze oczekiwania i coś w najbliższych dniach przygotuję. 

Relacja czas start! 15-18 lipca odbył się XI Rajd Motocykli Zabytkowych organizowany przez Towarzystwo Motocykl Dawnych Weteran Płock. Była to III runda Mistrzostw Polski Pojazdów Zabytkowych w klasie motocykli. Jest stwierdzeniem formalnym, iż jest to  “III runda”, ponieważ w rzeczywistości była pierwszą, która odbyła się w tym roku. I runda będzie natomiast ostatnią. Chyba nie muszę pisać co jest przyczyną tego stanu rzeczy, jesteśmy zachwyceni, że odbywają się w ogóle.

Chciałbym zacząć historię od samego początku, czyli wyjazdu motocyklami do bazy rajdu - Soczewka k. Płocka, lecz nie mogę. W podróż ruszyłem dopiero po pracy w piątek o 6 rano ze spakowaną na busa wczesniej BSA. 

W czwartek za to pojechali chłopcy z ClassiC Gniezno; tata i Tomek. Podobno było szybko i bez problemu! Na miejscu spotkali Rafała z rodziną, którzy są członkami ClassiC Gniezno i przyjechali z Konina. 

Na miejscu byłem w piątek około 8:20 i pierwsze co zrobiłem, to poszedłem się zarejestrować. Tutaj spotkało mnie coś co z jednej strony nigdy miłe nie jest, ale szanuję i pochwalam, że się wydarzyło. Startując w MPPZ trzeba spełnić pewne warunki formalne. Niestety nie wypełniliśmy z Tatą jednego z nich - nie odebrałem z Automobilklubu Wielkopolskiego naszych legitymacji PZM. Bez nich nie zostanie się sklasyfikowanym. Na szczęście przewodniczący naszej komisji Piotr zorganizował ich zdjęcia i to się okazało wystarczające. Podoba mi się taki porządek, w czasie rajdu przestrzeganie zasad było widoczne często i w wielu aspektach. Uprawiamy amatorsko ten sport, co nie zmienia faktu, że jego reguły powinny być respektowane i egzekwowane. 






Wracając do ciekawszej części: jazdy. Odebraliśmy pakiety zawodników i rozpoczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Nigdy nie są one łatwe a im więcej osób jedzie w grupie, tym trwają dłużej. Trzeba się z tą prawidłowością pogodzić. Szybkie badanie techniczne - zdaliśmy celująco! Ruszamy w trasę. Fajne uczucie tylko szkoda, że pada… Zaraz za bramą ośrodka spotykamy Tomka grzebiącego coś przy motocyklu. Wieczorem zostaliśmy zaskoczeni, że była to pierwsza próba ze strony organizatorów, której przyświecała idea solidarności i koleżeństwa. Nie zatrzymaliśmy się aby pomóc innemu motocykliście, więc wpadły punkty karne. 

Początkowe kilometry wiodły częściowo przez las. Nie byłby to jakiś bardzo trudny teren, gdyby nie deszcz, który potęgował dyskomfort. Tam też zgubiliśmy: Krzyśka, Wiolettę, Piotrka i Rafała. Kolumna się rozciągnęła i postanowiliśmy zaczekać na nich przy pierwszym punkcie kontrolnym. Po wyjeździe z lasu zaczął się problem z BSA. Traciła co jakiś czas iskrę. Początkowo myśleliśmy, że to wina wody, która bombardowała nas bez litości (co z resztą nie zmieniło się przez kolejne cztery godziny). Okazało się jednak, że to nie woda a problem z iskrownikiem. Piotrek z Wrocławia, który jeździ BSA A7 więcej lat niż ja żyję szybko zdiagnozował problem i podpowiedział jak go doraźnie rozwiązać. Gdy gasła trzeba było wykręcić jedną śrubkę i szmatką przeczyścić bieżnię, po której porusza się węglik. Zdarzyło się to w ciągu dnia kilkakrotnie, również w niefortunnym miejscu jakim był most nad Wisłą na trasie numer 50.

Po dwóch godzinach dojechaliśmy do pierwszego punktu kontrolnego znajdującego się w skansenie. Tam zrobiliśmy próbę sprawnościową polegającą na wrzuceniu obręczy na słupki oraz rzucie piłką do celu. Zebrałem aż 4 punkty karne przez skrzynię biegów, której jeszcze do końca nie opanowałem. Ważnym elementem były też te dwie godziny przejazdu. Cała 150 km trasa rajdu była podzielona na etapy, które trzeba było pokonywać z określoną średnią prędkością. Tego dnia nie wyszło nam to na żadnym etapie, poprawiliśmy się w dniu następnym.






Do drugiego punktu kontroli przejazdu dotarliśmy już z mniejszym opóźnieniem. Tak padało, że nie zarejestrowałem w jakiej jestem miejscowości, pamiętam tylko salę gimnastyczną, w której napiłem się herbaty i wylałem wodę z butów. Tam też zgubiłem nakrętkę od cięgna tylnego hamulca, ale na szczęście Tomek poratował mnie dwiema nakrętkami i znów miałem czym hamować. Przy sali gimnastycznej odbywała się próba sprawnościowa polegająca na slalomie. Objechaliśmy go ładnie i oczom naszym ukazał się porównywalnie do nas przemoczony Krzysiek. Rafał z rodziną niestety zrezygnowali z dalszej podróży na trasie rajdu. Równolegle z Pobiedzisk do Soczewki wyjechali: Leszek, Paulina, Oskar i Mariusz.






Karty drogowe odebrane, więc ruszamy dalej. Po kilku kilometrach wjeżdżamy między pola. Kończy się asfalt a zaczyna… Mokra glina! Cóż za piękne 6-8 km. Motocykle jechały jak chciały. Wszystko oblepione czerwoną mazią. Itinerer niby prosty a wątpliwości ogrom. Na szczęście udało się przejechać. Uczciliśmy to postojem połączonym z odpowiedzią na pytanie znajdujące się przy pewnym kościele. Wtedy też deszcz zelżał a z czasem przestał padać w ogóle, co przyniosło nam ulgę. 



Kolejny przystanek w Wyszogrodzie. Tutaj znów dopadła nas niefrasobliwość polegająca na przejeździe przy rynku pod prąd i skutkująca złapaniem 3 pkt karnych. Szybka próba sprawnościowa, jedzenie i na motocykl. W międzyczasie trochę podsuszyłem mapy na ławce. Wsiedliśmy na maszyny tylko po to, aby przejechać kilkaset metrów. Wspięliśmy się po schodach na punkt widokowy nad Wisłą i rozwiązaliśmy matematyczne zagadki. Lubię tego typu wyzwania! Matematykę uważam za  piękną dziedzinę nauki.









Heniu zrobił nam pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy. Na pewno domyślacie się co nas zastało na trasie. Polne drogi i błoto! W pewnym momencie bardzo głębokie, gdyż po burzach, które nawiedziły okolicę dwa dni wcześniej, osunęła się skarpa. W najgorszym miejscu spotkaliśmy Jacka, który proponował przejazd inną drogą. Jednak jak dobrze wiemy motocykle z lat 50 i 60 przewidywały tego typu niedogodności, więc pozwoliły nam przejechać przez zawalisko a dalej przewiozły błotem przez las. W ten sposób dotarliśmy do kolejnego punktu, gdzie odbywała się wolna jazda. Konkurencja, w której trzeba pokonać wyznaczony odcinek w jak NAJDŁUŻSZYM CZASIE, takie odwrócone wyścigi. 







Dotarliśmy do bazy i zdziwiliśmy się jak bardzo jesteśmy oblepieni błotem. Z resztą na zdjęciach możecie zobaczyć jak wyglądały motocykle. Na miejscu też czekała na nas ekipa z Pobiedzisk i reszta ludzi z ClassiCa. To był piękny porajdowy wieczór integracji z osobami, których dawno nie widziałem.




W MPPZ jeden dzień zmagań to nie koniec. Są dwa. Pierwszego dnia zrobiliśmy 150 km a drugiego czekało nas tylko 50 z metą na Płockim rynku. Skoro świt, a przynajmniej w miarę, ruszyliśmy. Tego dnia słońce operowało bardzo intensywnie, jak zwykle zapomniałem posmarować karku kremem z filtrem czego później żałowałem.

Tego dnia dostąpiłem zaszczytu poprowadzenia naszej ogromnej grupy. Ogromnej, bo liczącej aż trzynaście motocykli. Trasa była łatwa i krótka, lecz do pierwszego punktu zdążyliśmy zgubić Oskara. Wykonaliśmy próbę sprawnościową, rozwiązaliśmy test wiedzy o polskich filmach i się odnalazł!




Już bez piachu i lasu pojechaliśmy wąskimi asfaltami do kolejnego punktu. Tam czekał na nas kolejny slalom, tylko trudniejszy.  Trudność polegała na tym, że losowało się jedną z czterech tras przejazdu, zatem trzeba było zapamiętać wszystkie.

Chwilę nam zajęło wykonanie tego i ruszyliśmy do Płocka. BSA kilka razy się zatrzymała, ale w przyzwoitym czasie dotarliśmy na rynek. Tam odbył się konkurs elegancji połączony z próbą sprawnościową. Był tam człowiek, który opowiadał publice o motocyklach, które widzą w czasie zmagań. 




Przy rynku zrobiliśmy też sobie kawowo-obiadową przerwę. W jej czasie narodził się pomysł, aby nie wracać prosto do bazy, tylko gdzieś się przejechać. Po dość burzliwych obradach ustaliliśmy trasę mającą 60 km oraz skład wyjazdu. Nie wiem czy mogę pisać o tym, że Klasyki w Podróży mają jakiś skład, bo nie jesteśmy żadną formalną grupą. Ale na przejażdżkę wybrali się ludzie, od których się to wszystko zaczęło: Leszek, Irek, Krzysiek, Tata i ja. Wyjechaliśmy z Płocka w kierunku Gostynina. Zaraz za mostem zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym na Płock. Kolega zrobił nam zdjęcie i dalej w drogę. Jechało się pięknie. W Gostyninie umyliśmy z błota motocykle i okrężna drogą pojechaliśmy w stronę bazy rajdu. Po drodze w lesie napotkaliśmy ruch wahadłowy, za którym Besa znów odmówiła posłuszeństwa. Poza standardowym czyszczeniem pojawił się drugi, większy problem. Rozszczelnił się zbiornik paliwa, prawdopodobnie na szwie. Ciekło tak bardzo, że zaczął odchodzić lakier. Szybko do bazy i od razu zacząłem spuszczać paliwo, aby nie kapało mi w busie. Wymarzoną sytuacją byłoby, gdyby paliwa było tyle co kot napłakał, jednak nie... Spuścić trzeba było cały bak, gdyż w Płocku zalałem go do pełna. Paliwo wlałem do Piotrka BMW, dzięki czemu nie musiał się martwić o tankowanie.









Po tym wszystkim bazę rajdu odwiedziła Kaśka prowadząca bloga Klasyk w Kobiecych Dłoniach. Przybiliśmy piątkę, pogadaliśmy chwilę i zacząłem pakować motocykl na busa. Sobota była dla mnie dniem powrotu ze względu na pracę. Co się działo dalej trudno mi powiedzieć. Na pewno była integracja i rozdanie nagród. Tata w swojej kategorii był 4, ja zaś 2. 

W niedzielę już byłem w pracy a cała ekipa bezpiecznie dotarła motocyklami do domu.

Jaki był ten rajd? Fajny. Niczego mu nie brakowało i często pozytywnie zaskakiwał. Na pewno chciałbym wrócić do tych ludzi w przyszłym roku. Niestety widzę, że nie mają za bardzo składu do organizacji. Smutne to, gdyż pomysły są przednie i gdy już są osoby do realizacji, to jest ona na najwyższym poziomie.