Cześć!
Każda przygoda ma swój początek. Ta zaczyna się w czwartkowy poranek mocną kawą po dobie w pracy. Odnoszę wrażenie, że rajdy nie mogą się zaczynać inaczej. Tym razem w odróżnieniu od innych wyjazdów musiałem pokonać ponad 500 km do bazy rajdu pod Lublinem.
Jak ostatnio, tak i tym razem uprawiałem busiarstwo, więc nic po drodze ciekawego się nie przydarzyło. Widoki też były nudne, bo większość trasy to drogi szybkiego ruchu lub inne tranzytowe.
Po bez mała ośmiu godzinach jazdy pokazała się brama wjazdowa na teren rajdu. Szybka rejestracja, ogarnięcie pokoju i już można było się integrować z dawno niewidzianymi znajomymi.
Kilka minut później przyjechali najtwardsi zawodnicy: Marek i Maria. Zyskują to miano, gdyż motocyklami pokonali 500 km. Jest to nielada wyczyn na tych nienajmłodszych maszynach, jadących ze stałą prędkością około 80 km/h.
Piątek, w MPPZ, jest pierwszym dniem zmagań sportowych. Tak, wbrew pozorom, jest to sport, tylko taki dość alternatywny w ujęciu dzisiejszych sportów. W tym chyba nikt nie trenuje przed zawodami a w ich trakcie nie skąpi sobie papierosów czy niesportowych napojów.
Dzień zacząłem od zmiany ustawień gaźnika, gdyż BSA coś dziwnie wkręcała się na wysokie obroty. Podniesienie iglicy pomogło, przez to motocykl zaczął dostawać bogatszą w paliwo mieszankę, ale tylko trochę. Po konsultacjach z Tatą i Irkiem podjęliśmy decyzję, że wystartuję, najwyżej będę jechać wolniej i się męczyć. “Męczenie się” było słowem-klucz w wielu momentach tego dnia. Motocykl, który nie utrzymuje obrotów i nie ma mocy jest strasznym kompanem podróży. Z drugiej strony trasa miała tylko 160 km do przejechania. Wyruszyłem więc. Start zawodników odbywał się co 30 sekund, kolejno według roczników od najstarszego. Wypadło, że miałem numer 10. Tata 34.; Krzysiek 35.; Irek, Piotrek, Marcin i Marian też jakieś odległe. Mimo to stwierdziliśmy, że jedziemy w grupie. Był to błąd z mojej strony. Poza mną i Tatą, reszta nie jechała na punkty do MPPZ a startowaliśmy zawsze zgodnie z wyznaczonymi czasami. Przez to zgarnęliśmy wszystkie możliwe punkty karne za czas dojazdu na poszczególne punkty. Wniosek na przyszłość prosty: ustalamy kto jedzie na punkty i według czasów tej osoby wyjeżdżamy.
Wróćmy na trasę. Całkiem zgrabnie zaczęliśmy i udaliśmy się do pierwszego bezobsługowego punktu. Na trasie, w ciągu dwóch dni, było ich z tego co pamiętam siedem. Trzeba było znaleźć pieczątkę i podbić kartę drogową w odpowiednim miejscu. Zadanie proste, ale znalezienie pieczątki przysparzało mi trudności. Pierwsza z nich była przy pałacu Zamoyskich, 10 km od rozpoczęcia trasy. Tam też zaczęła się pierwsza przygoda, Irek złapał pane (uciekło mu powietrze z tylnej opony), na szczęście miał dętkę ze sobą. Mimo doświadczenia w zmianie opon jakie ma Marian, 13 lat prowadzenia wulkanizacji, zajęło nam to dobrą godzinę. A trwałoby dłużej, gdyby nie pompka elektryczna, którą Irek zrobił z pompki do pneumatycznego siedzenia jakiegoś ciągnika rolnego.
Dalej w trasę. Po drodze piecząteczki i dotarliśmy do wsi Motycz. Tak wiele słyszałem o tym miejscu od Marcina - komandora rajdu - że przyjemnie było w końcu się tam znaleźć. Marcin jest mieszkańcem Motycza i tam też urządził nam dwie próby sprawnościowe. Dwa szybkie slalomiki i usiedliśmy do żurku z cebularzem. Zupa to takie rajdowe danie, lejesz z dużego gara i wszyscy zadowoleni. Dla mnie są one czymś więcej, mogłyby zastąpić wszystkie posiłki dnia. Dlatego, jeśli teraz powiem Wam, że wszystkie na rajdzie były bardzo smaczne, to powinniście mi uwierzyć. Cebularz zaś jest charakterystycznym dla Lubelszczyzny daniem kuchni żydowskiej, którego warto spróbować.
Od tego momentu przejechaliśmy jeden z najpiękniejszych odcinków w historii rajdów na których byłem. Lessowe wąwozy połączone z owocowymi sadami. Mimo beznadziejnej pracy BSA była to przyjemność. Po tym malowniczym odcinku dotarliśmy do Kazimierza Dolnego. Urokliwe miasteczko, na którego rynku odbyła się próba sprawnościowa oraz pokaz motocykli uczestników. Dobrze, że miałem krem z filtrem gdyż słońce operowało bezlitośnie. Nasyciliśmy oczy pięknem kamieniczek i wyjechaliśmy w dalszą drogę.
Następnym miejscem, które nas gościło był Żyrzyn. Test z bezpieczeństwa ruchu drogowego oraz poczęstunek przygotowany przez koło gospodyń wiejskich. Nakarmiły nas pysznie a później jeszcze zaśpiewały. Wszyscy stamtąd wyjeżdżali z uśmiechem na twarzy na ostatni odcinek tego dnia. Miał on 20 km i zadziało się coś dziwnego, BSA zaczęła trochę lepiej ciągnąć, więc udało się jechać trochę szybciej niż 70 km/h.
Po powrocie do bazy zaczęliśmy naprawy. W liczbie mnogiej, gdyż zabrał się do nich też Krzysiek. Problem mieliśmy bardzo podobny. W MZ przerywał zapłon - ustąpiło po wymianie platynek. W BSA natomiast był zupełnie źle ustawiony, opóźniliśmy go i motocykl odzyskał dawnego ducha. Dalej już tylko jezioro i integracja.
Sobotni poranek przywitał nas upałem, doskwierającym już o godzinie 10. Krem z filtrem w ruch i do boju!
Pierwsza próba powitała nas po kilku kilometrach trasy. Była warta nagrania filmu z przejazdu. Już śpieszę tłumaczyć na czym polegała.
Otóż: trzeba było do buta przykleić plastikową łyżeczkę, którą przy starcie podejmowało się z wiaderka piłeczkę do tenisa stołowego. Robiąc wszystko, aby jej nie upuścić, trzeba było zrobić slalom i na mecie wrzucić ją do wiaderka. W pierwszej chwili wydawało się to trudne, lecz okazało się wykonalne.
Szybko zaliczyliśmy to zadanie i ruszyliśmy dalej. Po drodze czekały nas kolejne pieczątki.
Po kilkunastu kilometrach, przemykających lubelskimi wsiami, dotarliśmy na nic nie mówiący nam plac, na którym odbywały się kolejne dwie próby sprawnościowe. Plac był otoczony płotem więc w tych slalomach nikt nie mógł podpowiadać, dodatkowo schemat przejazdu trzeba było odczytać z książeczki rajdowej. Były w niej umieszczone wszelkie schematy prób sprawnościowych oraz kilka stron historii mijanych przez nas miejscowości. Tam też zrobiliśmy sobie przerwę na kawę i frytki.
Po niecałej godzinie udaliśmy się dalej. Tym razem domyślałem się, że na rynek w Lubartowie. Przedtem jednak odwiedziliśmy grób, tragicznie zmarłego przyjaciela, Roberta Piętki. Pewnie większość z was nie zna Roberta. Był to działacz PZM zajmujący się zarówno samochodami i motocyklami. Wiele razy spotykaliśmy go na różnych rajdach czy konferencjach dotyczących pojazdów zabytkowych. Niestety odszedł od nas w czasie wykonywania prac w ogrodzie. Na rajdzie brakowało jego ciepła i uśmiechu. W dość nostalgicznym nastroju przystąpiliśmy na rynku do konkursu elegancji i konkurencji polegającej na pchaniu motocyklem beczki. Konkurencja wydaje się łatwa a jednak koncertowo ją sknociłem. Za dużo gazu na początku i tak mi się ustawiła, że nie dałem rady już dopchać jej na metę. Były to moje pierwsze punkty karne związane z obsługą motocykla i jazdy na nim. Niestety pozostałe, które w tym rajdzie zdobyłem wiązały się z niedopilnowaniem czasu dojazdów. Przez to byłem 6 w swojej kategorii, zresztą Tata też.
Dopełniliśmy formalności i pomknęliśmy do bazy rajdu.
Znów nie opiszę dla was balu komandorskiego, gdyż po wywieszeniu wyników ruszyłem do domu.
Wszystko na tym rajdzie chwalę. Chwalę, nie tylko bo mogę, czuję nawet, że muszę! Było naprawdę świetnie. Dobrze wiem, że na takie imprezy jeździ się dla ludzi. Przez to trudno jest mi czasami ocenić imprezę obiektywnie. Staram się jednak ze wszystkich sił abyście otrzymali jak najbardziej zobiektywizowany tekst . Teraz pewnie czekacie, aż porównam ten rajd, do któregoś innego, ale nic takiego się nie stanie. Był super. Organizacja nie zawiodła i utrzymała też odpowiedni rygor powodujący, że każdy czuł tą nutkę sportowej rywalizacji.
Na lubelszczyznę jest daleko, ale na pewno się tam jeszcze pojawię. Wam też polecam!
Taki rajd to świetna przygoda. Na dodatek w pięknej okolicy.
OdpowiedzUsuńczęści do skuterów Rybnik
Tyle zjawiskowych motocykli na jednym zjeździe to spełnienie marzeń.
OdpowiedzUsuńAUTOMOTOSTEAM