Cześć!
Od bardzo dawna nie miałem z Wami kontaktu w tej formie i chciałbym do niego wrócić. Słowo pisane nie jest tak łatwe w odbiorze jak video, ale moim zdaniem bardziej pasuje do naszego wspólnego hobby.
Pierwszy rajd po pandemicznej przerwie, na który postanowiliśmy się wybrać, zorganizował Gnieźnieński ClassiC. Była to 14 edycja znanego wielu osobom rajdu. Opisy poprzednich możecie znaleźć na blogu.
Piątek
Nie wyjechaliśmy skoro świt, gdyż baza rajdu - Chomiąża Szlachecka - jest 60 km od domu. Na 13 umówiliśmy się z Krzyśkiem i razem mieliśmy ruszyć do Janowca po Mariana.
Z kilkuminutowym opóźnieniem pojawił się na MZ wraz synem, towarzyszył im również brat, który przyjechał współczesnym ogromnym motocyklem także z synem. Szybkie powitanie przy grochówce i rura do Janowca.
Na tej 30 km trasie zaczęły się problemy z Simsonem. Zanim opiszę co się stało to muszę podzielić się z Wami obserwacją, że chyba nie zdarza mi się jeździć sprawnym motocyklem. Do brzegu. Po pęknięciu tłoka w zeszłym sezonie Simson przeszedł remont. I 100 km od niego zaczął dymić i nierówno pracować. Do tego, nie wiedzieć dlaczego, odkręciła się przekładnia kątowa i straciłem na pewien czas hamulce. Aby dalej nie zatruwać tekstu awariami dopowiem, że motocykl z czasem brał coraz więcej oleju i walka o obroty była coraz trudniejsza. Na końcu tekstu będą też zdjęcia rozłożonego silnika, w którym póki co nie wiadomo co się dzieje.
Wracając do historii rajdu. W Janowcu zabraliśmy Mariana, który dla odmiany usiadł na Junaka. Jak zwykle obładowany bagażami trochę się obawiał tej podróży, ale wsiadł na maszynę z uśmiechem na twarzy.
Kolejne 30 km jazdy i pojawiliśmy się w bazie rajdu. Będąc tam około 15 zaskoczyło nas jak wiele jest motocykli. Szczególnie produkcji amerykańskiej. Już dawno nie widziałem tylu HD i Indianów. Wraz z upływem dnia motocykli przybywało, aż parking się zapełnił.
Z ciekawostek można było zobaczyć BSA veetwin z 1922 tzw. kolonialka z bocznym koszem oraz AJS też veetwin.
Zaskoczyła nas bardzo pozytywnie obecność przyjaciół z Federacji Zmotoryzowanych. Przyjechali prawie 600 km po to, aby zobaczyć jak się rajduje w zachodniej Polsce.
Dalszą część dnia poświęciliśmy na integrację oraz podziwianie motocykli.
Sobota
Jak to na rajdzie u ClassiCa zaczęliśmy śniadaniem i konkurencjami w bazie rajdu.
Pierwszą z nich był dobrze znany przejazd z trzymaniem pętli metalowej, która powodowała włączenie syreny, gdy się dotknęło drutu w niej biegnącego. Następnie trzeba było chwycić dzidę i rzucić nią do tarczy. Chwilę pooglądaliśmy i ruszyliśmy na trasę. Podróż zaczęliśmy w składzie: tata, Marian, Paulina i ja. Paulina jest nową postacią w świecie motocyklizmu i tego bloga. Wciągnął ją w nasze hobby Oskar, którego już na pewno kojarzycie. Jechała Hondą Rebel wyprodukowaną w roku jej urodzenia!
Z racji tego, że to jej pierwszy rajd i chyba w ogóle wyjazd motocyklem, to spisała się zaskakująco dobrze. Była bardzo bezproblemowym towarzyszem, który jechał rozsądnie i słuchał rad rajdowych wyjadaczy.
Wracając na trasę. Nie wyjechaliśmy pierwsi, ale już po kilkunastu kilometrach dogoniliśmy grupkę jadących przedwojennymi HD. Przez kilkanaście kilometrów mijaliśmy się co rusz. Niestety za każdym razem wzbudzało to we mnie negatywne emocje. Wynikały one z sytuacji, które pojawiały się na drodze w związku z ich obecnością. Nie chcę nikogo obrażać, ale zwrócę uwagę na to, że jazda w grupie wymaga unikania pewnych zachowań. Przykładami jest wyprzedzanie w miejscach o słabej widoczności, zawracanie na drodze bez oceny sytuacji, gdy ktoś zgubił drogę, jazdę jeden za drugim zamiast “w szachownicę”. Nie chcę nikogo obrazić oczywiście, możliwe, że był to przypadek, ale lepiej zwrócić następnym razem na to uwagę, bo może stanowić zagrożenie.
Ale co nam zaserwowali organizatorzy rajdu? Trasa piękna. Dużo odcinków przelotowych, które można by uprościć do kilku kratek itinerera. W czasie jazdy trzeba było obserwować otoczenie, znaleźć 7 miejsc umieszczonych na zdjęciach w karcie drogowej i podpisać je kolejnymi numerami oraz odpowiedzieć na pytania z nimi związane.
Pierwszym punktem postojowym był Pałac w Lubostroniu. Tam mieliśmy przewieźć kubki z wodą z jednego postumentu na drugi. Wtedy też okazało się, że jesteśmy pierwszą grupą, która się tam pojawiła. Po walce z odpaleniem Simsona - z każdym postojem było gorzej - dołączył do nas Piotrek i Jacek.
Następny postój z próbą sprawnościową zastał nas w lesie. Tam musieliśmy w czasie jazdy wylosować z torby zawieszonej na szyi kołeczek i wrzucić go do tuby w odpowiednim kolorze. Takich stanowisk były 3 tak samo jak kolorów tub.
Pokonująć kolejne kilometry Pałuk w jednym miejscu zdarzyło mi się zgubić naszą grupkę. Widziałem, że jest kratka mówiąca o skręcie do miejscowości, gdy tylko ją zobaczyłem, to ruszyłem we wskazanym kierunku. Niestety nie był to ten zjazd i przejechaliśmy 2 km polną drogą. Na szczęście szybko udało się wrócić na trasę i dojechać do ostatniej próby. W niej musieliśmy rzucać kurczakami (gumowymi) do siatek na statywach. Poszło mi tragicznie, ale uśmiałem się do niemiara.
Pomijając walkę z odpalaniem i odkręcającym się dyfrem dojechaliśmy do bazy rajdu. Tam była ostatnia próba sprawnościowa. Złożona i dość trudna. Należało objechać w odpowiedniej kolejności słupki następnie przejazd po chyba 4m desce i na koniec zatrzymać się w odległości metra od tarczy. Odległość była skrupulatnie mierzona!
Po tym wszystkim zdjęliśmy kurtki i udaliśmy się na obiad. Po zjechaniu się pozostałych ekip organizatorzy zaoferowali nam jeszcze dwie konkurencje związane z motocyklami.
Pierwszą było wybieranie motocykla o najwolniejszych obrotach. Drugą zaś konkurs elegancji. Trochę szkoda, że niewiele osób wzięło w nim udział. Jest to zawsze bardzo spektakularne. Jak zawsze nie zawiódł nas Piotr T. i jego mundur pasujący idealnie do Sokoła 1000.
Niestety nie odbył się bal komandorski w związku z obostrzeniami epidemicznymi. Po kolacji odbyło się rozdanie nagród oraz loteria fantowa. Na zdjęciach zwróćcie uwagę jaką świetną mają maszynę do losowania. Wylosowanych zostało wiele osób. Tak samo zresztą jak wiele zostało nagrodzonych w różnych klasyfikacjach. Zepsutym Simsonem udało mi się zająć drugie miejsce w końcowej klasyfikacji motocykli solo.
To była piękna sobota w towarzystwie pięknych ludzi i ich motocykli!
Niedziela
Dzień powrotu. Jak zwykle. Wyruszyliśmy około 11 po ckliwych pożegnaniach. Tym razem w drogę wybrał się z nami Paweł na Monarku. Porzuciłem ich i ruszyłem w drogę samodzielnie, gdyż walka z obrotami nie pozwoliłaby mi czerpać przyjemności z jazdy w grupie.
Tata z Pawłem odprowadzili Mariana do domu i około godziny po mnie dotarli do domu. Dla Pawła była to wyprawa po gaźniki. Na szczęście te w naszym posiadaniu okazały się pasować do Monarka i pewnie już niedługo złoży z dwóch sztuk jeden działający poprawnie. Trzymam za to kciuki.
Podsumowanie
Był to świetny weekend. Wszyscy mimo spragnienia wyjazdami i towarzystwem jeździli bardzo rozsądnie i bezpiecznie. Mam nadzieję, że ten rajd będzie trafiać do coraz większej rzeszy ludzi z całej Polski. Warto się na nim pojawić. Może z czasem stanie się rundą MPPZ… Zobaczymy.
Świetny rajd! Na taki wypad na pewno przyda się torba nieprzemakalna, bo nigdy nie wiadomo jaka będzie pogoda. My dużo podróżujemy po Polsce i zawsze mamy ze sobą nieprzemakalne rzeczy. Są na wagę złota!
OdpowiedzUsuń