niedziela, 16 lipca 2017

II Rajd ROW oczami Oskara

Dobry wieczór.

Oto co dla Was przygotował Oskar:

Wyruszyliśmy w piątek o 7:00. Irek z Maćkiem na Junaku M10 z wózkiem bocznym, Leszek – mój tata na „przejściówce” i ja na Hondzie CB 550. Niestety tym razem nie pojechali z nami Paweł i Kuba, czyli właściciel tego zacnego bloga. Myśleliśmy o nich jednak tak intensywnie, że niemal dało się czuć zapach mieszanki z ich dwusuwów. Poranek był dość chłodny ale mimo przepowiedni, nie padał deszcz co niezmiernie nas cieszyło. Honda używana od Rotoru tylko raz, miała czkawkę ale kilka razy odkaszlnęła porządnie i przez resztę dnia szła jak na Japonię przystało. Irkowy Junak potrzebował trochę czasu na oswojenie się ale w miarę upływających kilometrów zwiększał prędkość i pod koniec trasy pożerał asfalt z prędkością dochodzącą do 80 km/h. A „Dżanks” jak to „Dżanks” nie miał żadnych problemów i sunął już od pierwszych kilometrów. Niestety, kawałek przed Kaliszem poluzowała się śruba mocująca silnik do ramy co skutkowało drganiami tak silnymi, że tacie trudno było utrzymać kierownicę. Okazało się, że drgania ustawały przy prędkości 100 km/h więc tata nie zastanawiając się długo, jechał właśnie z taką prędkością przez kilkadziesiąt kilometrów, co bardzo podobało się Japonii. Postanowiliśmy jednak coś z tym zrobić i z pomocą Irka dokręciliśmy śrubę.




Dalsza część trasy mijała bez niespodzianek. Do Rybnika dojechaliśmy chwilę po 15:00 w pełnym słońcu i z wynikiem 380 km. Godzinę później miała miejsce prawdopodobnie największa ulewa jaką w życiu widziałem. Jej skutkiem były połamane drzewa, przeciekające, świeżo wyremontowane domki oraz brak prądu, który utrzymał się aż do naszego wyjazdu. Czyżby właściciel wykorzystał sytuację i chciał zaoszczędzić na oświetleniu? : ) 


Kiedy się wypogodziło poszliśmy się ogrzać przy ognisku a pechowcy, którzy przyjechali po nas osuszyć spodnie, kurtki, buty, skarpetki i właściwie wszystko co mieli na sobie. Wieczorem dojechała reszta Classiców wraz ze swoimi motocyklami. Pogaduchy, piwo, muzyka. Było miło.


DZIEŃ RAJDU.
Tego dnia obudziło nas pełne słońce. Kawa, śniadanie i zbieranie sił na leżakach. Nie wszyscy jednak mieli ochotę na odpoczynek. Marcin wraz z Jankiem postanowili wysuszyć pasy, które zmokły dnia poprzedniego. I muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak skrupulatnie suszył COKOLWIEK.



 Wyjazd zaplanowano na godzinę 10:00. Nikomu się nie spieszyło więc wyjechaliśmy około 11:00. Trasa rajdu miała około 60 km i prowadziła przez bardzo piękne tereny. Trzeba przyznać, że organizatorzy dbali o to, żebyśmy się nie przemęczyli. Przystanki były co jakieś pół godziny jazdy. Na każdym punkcie przygotowano ciekawe konkurencje. Pierwsza z nich polegała na slalomie, dopasowaniu nakrętek do odpowiednich gwintów a następnie zatrzymaniu się w taki sposób, żeby linia startowa znalazła się między kołami motocykla. Japonia poradziła sobie w minutę i piętnaście sekund czym zyskała uznanie pana ze stoperem.  Miejsce kolejnego przystanku wywołało zachwyt na twarzy każdego. Dało się słyszeć okrzyki „Rany ale miejsce!” „Gdzie my jesteśmy. Jak tu pięknie”. Okazało się, że to domek letni należący do jednego z Mohikanów. Tam uraczono nas przepysznym bigosem na dziczyźnie oraz piwem bezalkoholowym.



Po drodze postanowiono jeszcze sprawdzić stan techniczny naszych motocykli więc itiner zawiódł nas na stację diagnostyczną. Japonia jak to Japonia dostała 0 punktów karnych, Irkowy Junak również. Pełen zdziwienia uśmiech na twarzach diagnostyków, wywołał Dżanks taty, który zgubił po drodze ładowanie i nie miał niczego. Świateł ani drogowych ani mijania, sygnału dźwiękowego, ani tzw. "stopka”. Zgarnął więc wszystkie punkty karne i dziarsko pojechał w dalszą drogę nie dbając o przepisy.


Trasa rajdu kończyła się na Rybnickim rynku gdzie nasze motocykle były udostępnione do podziwiania ku uciesze gawiedzi. Tam też pierwszy raz zobaczyć można było pięknie odrestaurowaną,  dwucylindrową Syrenę Doktora.  
Tu organizatorom należą się ukłony za świetnie przygotowany itiner. Bezbłędny i czytelny.





Po powrocie piwko, odpoczynek, pogaduchy a potem bal komandorski i rozdanie nagród. Zostaliśmy szczodrze wynagrodzeni. Jako „ekipa z Pobiedzisk” Irek, Maciek, Tata i ja otrzymaliśmy nagrodę za najdłuższą trasę przebytą na kołach. Jako Classic otrzymaliśmy nagrodę za najliczniejszą ekipę, Maniek za najstarszy motocykl, a nasze kobiety, Kasia i Danka dostały nagrodę w kategorii amazonek. Obładowani prezentami udaliśmy się na pogaduchy, piwo i ostatecznie sen.

DZIEŃ DRUGI

Pogoda nas nie opuszczała i następny ranek również był przepiękny. Po śniadaniu spakowaliśmy się i po długich pożegnaniach wyjechaliśmy w drogę powrotną do Pobiedzisk. Po drodze jednak wstąpiliśmy na kawę do Doktora ponieważ chwalił się, że ma pięknego Junaka M07 z koszem SUM. Jako, że Doktor lubi się trochę pochwalić, postanowiliśmy to sprawdzić. Nie zawiedliśmy się. Junak piękny.





Po oględzinach, kawie oraz pysznym cieście z malinami i tak zwanej repecie czyli dokładce ciasta, ruszyliśmy w drogę. Droga powrotna upłynęła bez żadnych niespodzianek i była czystą przyjemnością. Motocykle pożerały kilometry bez zająknięcia. Po zaskakująco niskim czasie czyli po 8 godzinach byliśmy z powrotem w domach z ogromną satysfakcją oraz wynikiem 822 km. Czy tak dobry czas przejazdu wynikał z braku przycierającej się Pannoni w naszej kolumnie? ;)






Dziękuję Oskarowi w imieniu wszystkich czytających i odpowiadam na pytanie: TAK



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz