Cześć!
Wiem, że dawno się
tu nie udzielałem, więc czas to zmienić!
Pierwsza runda MPPZ
była idealną okazją, aby się gdzieś przejechać motocyklem z
kolegami.
Jeśli nie wiecie,
to celem tej podróży była Łeba.
Początkowo jechać
mieliśmy w cztery osoby, lecz z czasem przybyły do grupy dwa
motocykle i Maciek do kosza.
Piątek
Urlop
zorganizowany, zatem w piątek o 12 spotkaliśmy się w Janowcu
Wielkopolskim i ruszyliśmy na północ. Pogoda nam sprzyjała,
humory dopisywały więc nie spodziewałem się żadnych problemów.
Trasa była bardzo
prosta: Janowiec Wielkopolski > Kcynia > Nakło nad Notecią >
Sępólno Krajeńskie > Chojnice > Bytów > Lębork >
Łeba.
Do Sępólna
jechaliśmy prawie bez problemów. Tam niestety, jak to w mieście
bywa, grupa się podzieliła. Na ostatnim rondzie chłopacy z Gniezna
pojechali na Tucholę zamiast na Koszalin, przez co musieliśmy na
nich czekać na stacji benzynowej.
Kolejna osoba
zgubiła się w Chojnicach, dlatego zabrakło jednego motocykla na
rynku.
Dalej szło gładko.
Jedyne co rozczarowywało to Simson. Na każdej dłuższej prostej
zawieszał się tłok. Dopiero na bardzo krętych drogach i gdy
temperatura spadła mogłem podwyższyć średnią przejazdu.
W ten sposób po 7
godzinach podróży dotarliśmy na teren kempingu, gdzie była baza
rajdu. Po przyjeździe zakwaterowaliśmy się w naszym domku,
wybraliśmy do sklepu i zaczęliśmy integrację z dawno nie
widzianymi znajomymi.
Sobota
Obudziło mnie
wołanie na śniadanie. Dziękuję Irkowi, że tak o nas dbał w
kwestii wyżywienia. Jednak jajecznica o 6:30 nie jest moją ulubioną
potrawą.
Gdy uczestnicy się
rozbudzili a organizator zaczął nerwowo chodzić po placu, udaliśmy
się na odprawę. Z racji braku chęci na zdobywanie punktów w MPPZ
w tym roku, nie skupiałem się na niuansach tych zawodów. Bardziej
interesowała mnie trasa. Prowadzić miała Słowińskim Parkiem
Narodowym. Bardzo mnie to ucieszyło. Asfalt jest nudny.
Około 9:30
wyruszyliśmy, w sumie w 9 motocykli, na trasę rajdu. Po kilku
kilometrach chłopacy z Janowca Wielkopolskiego musieli się
zatrzymać z powodu awarii, więc pojechaliśmy dalej. Trasa wiodła
pagórkami i lasami pomorza. Była genialna. Itinerer też prowadził
nienagannie. Zdarzenia i odległości za każdym razem pasowały.
Całość tego dnia miała 130 km i była podzielona na sześć
etapów.
Część prowadząca
przez Park była dość wymagająca. Poza kopnymi piaskami był też
podjazd, który wymagał pchania motocykla lub przygrzania trochę
sprzęgła. Cześć z zawodników na pewno miała żal do
organizatora za tak trudne warunki jazdy. Nie ma się co dziwić,
jeśli traktujesz swój pojazd jak egzemplarz muzealny. Mi to
natomiast odpowiada. Jest fajne i dodatkowo udowadnia, jak bardzo
stara motoryzacja była przystosowana do każdych warunków jazdy.
Po drodze odbywały
się konkurencje sprawnościowe, testy i inne tego typu zabawy.
Większość z nich była w okolicy ciekawych obiektów lub punktów
widokowych. Niestety z powodu nie najlepszej pogody punkt przy
jeziorze Łebskim nie był tak spektakularny jak bym się tego
spodziewał.
Na końcu jednego z
etapów zawitaliśmy do miejscowości Żelazo. Dotarliśmy tam jako
pierwsi, dużo przed wyznaczonym czasem. Wniknęło to z racji
kompletnej ignorancji czasów przejazdu i punktów karnych, które
się za nieprzestrzeganie ich otrzymuje. Tam poczęstowano nas zupą
oraz odbyła się próba sprawnościowa bez użycia motocykla.
Polegała na pokonaniu slalomu oraz równoważni pchając przód od
Osy. Wydarzył się przy tym drobny wypadek. Leszek w czasie biegu
potknął się i pokaleczył nogę. Na szczęście niegroźnie.
Po posiłku
ruszyliśmy w dalszą drogę trochę na przekór organizatorom,
którzy ostrzegali nas, że kolejny punkt może jeszcze nie istnieć.
Byli blisko prawdy. Gdy dojechaliśmy, to właśnie rozstawiano
namiot ze słodkim poczęstunkiem. Slalom za to już stał. Polegał
na dwóch przejazdach. Jeden na czas a drugi tylko do oceny techniki
jazdy. Był dość wymagający z racji grząskiego i i poszarpanego
bronami terenu.
Kolejny etap miał
być już ostatnim. Ruszyliśmy więc co koń wyskocz w kierunku
bazy. Odcinek ten przerwany był w dwóch punktach. Pierwszym z nich
było spotkanie ze strażakami. W tym miejscu niestety okazało się,
że Leszka zaczyna coraz bardziej boleć noga. Podjęliśmy decyzję
o ominięciu ostatniej „atrakcji” tego dnia rajdu i udaliśmy się
bezpośrednio do Łeby.
Później okazało
się, że był to pomiar przyśpieszenia. Czekałem na tą zabawę od
zeszłego roku a tu taki pech, że mnie ominęła.
Zaopatrzyliśmy
ranę i zaczęliśmy integrację. Ośrodek pełen domków bardzo
sprzyjał przemieszczaniu się od jednych znajomych do drugich.
Niedziela
Drugi dzień rajdu,
a dla nas dzień powrotu. Powitał nas deszczem. Wiedzieliśmy, że
będzie padać ale łudziliśmy się, że uda się przejechać jak
największy odcinek bez deszczu. Dwie godziny spędziliśmy oglądając
wyjazd zawodników na trasę i owijając się streczem na wszelkie
możliwe sposoby. Oczywiście prawie nikt nie zabrał stroju
przeciwdeszczowego.
Około 11
ruszyliśmy. Już po 3 kilometrach zaczęło padać i tak aż do
Bytowa gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. W czasie jedzenia bawiły
mnie bardzo dwie rzeczy. Pierwszą był nasz wygląd: zmoczeni,
brudni – bardzo odstawał od elegancko ubranych ludzi w tej dość
drogiej restauracji. Drugą było to jak deszcz nas popędza, przez
co nie robimy zbędnych postojów.
Kolejnym
przystankiem w naszej deszczowej podróży była stacja benzynowa w
Chojnicach. Tam już dojechaliśmy o różnym czasie. Na
poprzedzających Chojnice zakrętach część motocykli została z
tyłu. Czekając, odplątałem się ze streczu i z zaskoczeniem
stwierdziłem, że znaczna część mojego ciała jest sucha.
Gdy wszyscy się
zjechali, ruszyliśmy dalej. Umówiliśmy się, że spotykamy się w
Nakle nad Notecią i każdy ruszył swoim tempem. Moje tempo niby
było dobre. Niby, gdyż na zbyt długich prostych Awo zawieszał
tłok. Jest to bardzo deprymujące, ponieważ wiesz, że motocykl
może jechać szybciej, przyśpiesza a po chwili musisz wcisnąć
sprzęgło i na poboczu poczekać chwile, aby znów go zapalić. Po
kolei wszyscy się zjechali. Herbata i rura do Kcyni, gdzie mieliśmy
się rozstać.
Na tym krótkim
odcinku w Gazeli skończyło się paliwo więc trzeba było spuścić
trochę z Awo. Całe szczęście nie opóźniło to podróży gdyż
chłopacy z Gniezna (oprócz Irka) pogubili się w Nakle więc i tak
byliśmy w Kcyni pierwsi.
W tym miejscu
deszcz jeszcze się nasilił. Z tego powodu na stacji stali też
kierowcy współczesnych motocykli, ubrani w stroje przeciwdeszczowe.
Po prostu nie dało się jechać. Spędziliśmy tam trochę czasu
opowiadając o tym, że nasze motocykle jadą ze średnią prędkością
około 60 km/h i podroż z Łeby do Wągrowca trochę trwa. Nie za
bardzo w to wierzyli. Zniecierpliwieni ruszyliśmy w objęcia
deszczu.
Tak jak cały
dzień, wydawało mi się, że woda już nie jest mi straszna, bo
przecież i tak mam wszystko mokre, to przez ostatnie 25km musiałem
zrewidować moje postrzeganie deszczu. Padało tak intensywnie, że
niewiele było widać przez kask. Samochody nadjeżdżające z
przeciwka wyrzucały spod kół tyle wody, że ta trafiała pod szybę
kasku. Woda była wszędzie w ogromnych ilościach.
Teraz cieszę się,
że nie zalało stacyjek w lampach i nie musieliśmy stać.
Jak to zwykle bywa,
gdy dojechaliśmy do domu to przestało padać i nie padało już do
wieczora.
To był dobry
dzień. Przyjemnie osiągnąć założony cel, mimo przeciwności.
Wnioski
Rajdowe wnioski są
bardzo proste. Jeśli nie jedzie się na punkty, to człowiek cieszy
się trasą i towarzystwem. Wszystko wtedy jest fajne i nie
zastanawiasz się nad każdym szczegółem imprezy.
Ciekawszy wniosek
jest za to związany z podróżą. Powinniśmy zacząć jeździć w
odblaskowych kamizelkach. W czasie deszczu czarne kurtki i ciemne
motocykle zlewały się z otoczeniem. Nie oszukujmy się, że mamy
takie super światła, że będzie nas widać. Nie, nie będzie.
Lampki są małe i mają małą moc.
Do Łeby na pewno
wrócę, jeśli czas pozwoli. Obowiązkowo w kamizelce odblaskowej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz