Cześć!
Z racji tego, że zdjęcia nie oddają wszystkiego, to nie mogę się powstrzymać przed napisaniem czegoś na temat wyjazdu w Sudety.
Wyjazd
zaplanowany został kilka miesięcy temu. Chociaż zaplanowany to za
duże słowo. Ustaliliśmy termin i nie robiąc nic czekaliśmy na
niego. Na kilka dni przed wyjazdem przyszła niechęć do oderwania
się od życia codziennego, zdarza się to prawie zawsze. Na
szczęście, na dzień przed, rozpoczęły się przygotowania.
Opracowanie trasy, miejsc które chcemy odwiedzić, pakowanie się,
organizacja urlopu... Udało się!
Czwartek
Umówiliśmy się na wyjazd około godziny 11 z Pobiedzisk. Przyjechałem do Wągrowca, spakowaliśmy motocykle i rura do Irka.
Po
drodze zgarnęliśmy Leszka i Oskara na Junakach i podjechaliśmy do
ostatniej załogi naszego rajdu.
Trasa
wiodła drogami o randze maksymalnie powiatowej. Strategią
prowadzenia naszej pięciomotocyklowej kawalkady było poruszanie się
na południowy zachód. Brak słońca utrudniał nawigację. Na
szczęście pogubiliśmy się tylko raz, zamiast na Gostyń
pojechaliśmy na Borek Wlkp. Na tamtym odcinku Awo znów zaczął
dawać o sobie znać. Co jakiś czas się zacierał doprowadzając
mnie do szewskiej pasji.
Mimo
problemów technicznych, ze średnią prędkością około 55km/h i
bez większych awarii udało nam się dotrzeć około 19:00 do
Jedliny Zdroju, konkretnie do Oberży PRL.
Od
początku wyjazdu byłem trochę przerażony tym miejscem, z racji
nazwy. Czasy komunizmu jakoś nigdy nie nastrajały mnie pozytywnie.
Wchodząc zobaczyliśmy ogrom pamiątek z czasu PRL i haseł z epoki.
Starsza
część naszej ekipy patrzyła na to wszystko trochę z nostalgią.
Na
szczęście jedzenie i atmosfera były świetne! Upojeni drogą i
jedzeniem oddaliśmy się dyskusji na tematy polityczno-motocyklowe.
Piątek
Tego
dnia musieliśmy zmienić miejsce noclegu w związku z weselem, które
miało się odbyć w oberży.
Zaczęliśmy
od śniadania i poszliśmy zrobić drobny przegląd motocykli. Na
początek poszukiwanie przyczyny zacierania się AWO- padł pomysł
problemów z zapłonem albo niewyregulowanych zaworów. Przy okazji
sprawdziliśmy olej, który jak się okazało miał pełen stan. Nie
mieliśmy pomysłu co może się z nim dziać, każdy obstawiał co
innego. Ponadto w jednym z Junaków Leszek poprawił zbieżność.
Ruszyliśmy
do Sokolca gdzie właścicielka Oberży zapewniła nam
zakwaterowanie. Nie jechaliśmy najkrótszą drogą, lecz trasą
pięknymi widokami i ewidentnie za trudną dla Awo. Nie dało się
jechać, ciągle się zacierał. Raz do tego stopnia, że przez kilka
minut można było stać na starterze a silnik się nie ruszał.
Postanowiliśmy więc, że gdy dojedziemy na miejsce zostawmy
motocykl, aby wieczorem do niego zajrzeć.
Miejscem
naszego dalszego pobytu miał być dom, w którym mieszkali
właściciele Oberży. Piękne miejsce w górach, nad strumieniem i z
garażem, który nam udostępniono.
Po
rozpakowaniu się wsiałem na Junaka z Leszkiem i ruszyliśmy w
stronę Czech.
Pogoda
nam sprzyjała. Widoki były piękne, więc mogliśmy poruszać się
"na słońce" w kierunku Skalnego Miasta. Po drodze
zatrzymaliśmy się na obiad popijany Kofolą – ciekawy napój
podobny do znanej nam coli. W skalnym mieście chłopacy z Classica
poszli w góry, a my z ojcem zostaliśmy „pilnować” motocykli. O
dziwo, czas w ogóle się nie dłużył. Na parkingu przed wyjazdem
spotkaliśmy znajomego z Kórnickiego Klubu Motocyklowego Mad Dogs i
po krótkiej rozmowie ruszyliśmy w drogę powrotną.
Smutno
mi było, że nie mogę prowadzić własnego motocykla. Ale cóż...
awaria na własne życzenie i rozsądek zwyciężył, aby zostawić
go w garażu.
Po
powrocie zajęliśmy się grillowaniem i próbą naprawy Simsona.
Zaczęliśmy od regulacji zaworów. Kolejnym typem było spuszczenie
oleju i jego wymiana. Tutaj nastąpiło zaskoczenie- miarka
pokazywała pełen stan a z miski wyleciało niecałe pół litra
oleju, ciemnego jak kontynent afrykański. Tajemnica rozwiązana:
zacierał się z powodu braku oleju! Tego samego, który został
zmieniony w zeszłym sezonie i przejechał ledwie 2800km. Po nalaniu
świeżego oleju ujrzeliśmy dym z rury wydechowej, czytaj - silnik do remontu. Dlatego kolejny
dzień Awo miało zostać w garażu, aby w niedzielę jako wrócić
do Pobiedzisk.
Tego
dnia przejechaliśmy około 120-140 km.
Sobota
Pogoda
zapowiadała przelotne opady deszczu. Tego dnia znów jeździłem z
Leszkiem. Za cel obraliśmy sobie Srebrną Górę, gdzie swój
pensjonat ma założyciel Classic MC Poland - Sławek. Popatrując na
mapę ruszyliśmy możliwie najbardziej krętymi drogami, jakie mogły
zaprowadzić nas do celu. W Srebrnej Górze odwiedziliśmy twierdzę
i zachwyciliśmy się pięknie wyremontowanym miasteczkiem.
Popijając
kawę i opowiadając sobie ze Sławkiem różne motocyklowe historie,
doczekaliśmy się deszczu. Niby mżawka, a jednak nie mieliśmy
ochoty moknąć, więc przedłużyliśmy trochę naszą towarzyską
wizytę.
Po
deszczu ruszyliśmy w kierunku krętych dróg otaczających Park
Krajobrazowy Gór Sowich. Po kilku kilometrach znów złapał nas
deszcz, więc po raz kolejny się zatrzymaliśmy. Na twarzach moich
kompanów było widać zniecierpliwienie a nawet drobną złość
spowodowaną widokiem wody sączącej się ze stalowego nieba. Gdy
już się rozpogodziło, to MZ stwierdziła, że jednak zostajemy.
Coś się stało, że nie dostawała paliwa. Zaczęło się
rozkręcanie gaźnika.
Okazało
się, że zapchała się jedna z dysz w gaźniku – pierdoła
uniemożliwiająca jazdę.
Z
racji nieba, które groziło nam deszczem skróciliśmy planowaną
trasę i pokonaliśmy tylko jedną przełęcz na drodze do Sokolca. W
ciągu całego dnia przejechaliśmy około 50-60km. Po tej trasie
jeden z Junaków wymagał drobnych regulacji i poprawy funkcjonowania
dźwigni zmiany biegów. W naprawie okazała się pomocna puszka po
kolorowym napoju.
Niedziela
ak
zwykle dzień powrotu. Dodatkowo dzień prawdy czy Awo wróci 300km,
czy nie. Raz w życiu jechałem lawetą z powodu awarii i nie
chciałem tego powtarzać. Byłby to ewidentnie wstyd na całą
Polskę.
Około
11 ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie planowaliśmy zbędnych
postojów, gdyż dym z rury Awo nie zapowiadał spokojnej jazdy i nie
nastrajał pozytywnie. Widmo lawety, a raczej busa było
przerażające. Pierwszy postój był w Strzegomiu gdzie trzeba było
dolać około 700 ml oleju i dokręcić gaźnik, który się
poluzował z nieznanych mi przyczyn. Tam też spotkaliśmy
motocyklistę na jakimś współczesnym Gutku, który pokazał synowi
jakie to maszyny były używane za czasów jego młodości. Wzbudzane
przez nas zainteresowanie, to zawsze miłe doświadczenie. Lubię
widzieć ten błysk w oku, spodziewać się w myślach innych fali
wspomnień, które budzą nasze maszyny.
Kolejny
przystanek nie był planowany. Ale jak znów zobaczyłem monumentalny
klasztor w Lubiążu, to musiałem zmusić chłopaków do postoju.
Wiązało się to jednocześnie z dolaniem oleju. Kolejne 100ml.
Mimo, że brał olej, to jechał tak dobrze, jak nigdy wcześniej.
W
pięknym słońcu do Rawicza jechaliśmy z prędkością około
70-90km/h. Wg wskazań licznika Irka czasami przekraczaliśmy
100km/h. Tam zjedliśmy tosta na stacji reklamującej się hasłem
„Moc, jakość, zysk” i dolałem oleju do motocykla.
Dalsza
część drogi, to już tylko gonitwa ze strachem o zatarcie silnika.
Przerywana jedynie dolewaniem oleju do silnika.
Całe
szczęście motocykl dojechał bez większych problemów. Na trasie
około 300km zużył niewiele ponad 2 litry oleju silnikowego, co
uważam za niedużą ilość biorąc pod uwagę jak bardzo wysilałem
silnik w czasie jazdy.
Taka
to historia naszego wyjazdu. Na pewno nie ostatniego w tym roku! Całą
drogę jechaliśmy w kamizelkach odblaskowych. Dało się odczuć, że
byliśmy bardziej widoczni na drodze, niż zwykle. Wiele samochodów
próbujących się włączyć do ruchu z drogi podporządkowanej,
widząc nas, rezygnowało z prób drobnego wymuszenia miejsca na
drodze. Gorąco polecam tego typu rozwiązanie w czasie podróży
klasykiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz