czwartek, 10 sierpnia 2017

Parasolki, parasolki... V Motozłaz

Dzień dobry.

IV runda MPPZ odbyła się na dalekim wschodzie Polski prawie pod samym Lublinem. Dotrzeć tam musieliśmy niestety busem z racji zbyt małej ilości wolnego czasu który można by przeznaczyć na przejechanie 510 km na miejsce zlotu. Na stacji benzynowej do złudzenia przypominającej jeden z naszych polskich koncernów paliwowych spotkaliśmy Marka z jego SHLką przytroczoną do przyczepki od czasu rajdu w Rybniku. Była pewna obawa, że amortyzatory się nie odprężą... ale się udało.


CEL

Firlej - jezioro, miejscowość i gmina. Piękne jezioro, które widzieliśmy z okien internatu w naszym ośrodku. Przez ogrom kilometrów i godzin w pracy chwilę się pointegrowaliśmy i do wyra.

DZIEŃ PIERWSZY - TANIEC I MUZYKA

Ku mojemu zadowoleniu Pandemonium nie było jedyną węgierką pięknością. Pojawiły się jeszcze dwie. Ruszi ze ślicznie zrobionym zaprzęgiem oraz kolega którego imienia nie pamiętam (ale zapraszam do odezwania się abym mógł Cię tu dopisać) z solówką z 1959 roku.



Wiele osób z racji uroków otoczenia ośrodka przyjechało z dziećmi i znacznie wcześniej niż my przez co odprawa się trochę opóźniła. Pierwszy dzień przewidywał około 90 km jazdy w czasie której były próby sprawnościowe, pytania na tablicach przy trasie, punkty kontrolne z pieczątkami które trzeba było wypatrzeć przy drodze oraz kontrola czy przestrzegamy przepisów ruchu drogowego.




Odcinek 5,5km jazdy na regularność 25km/h na którym o dziwo udało mi się nie złapać ani jednego punktu karnego.


Pierwsza konkurencja sprawnościowa w skansenie. Trzeba było podepchnąć motocykl do walizki, zapamiętać w niej 3 przedmioty, uruchomić motocykl i podjechać na metę odpowiadając na pytania. Całe szczęście pchanie było z górki co ciężkim zaprzęgom znacznie ułatwiło zadanie.





Kolejny punkt kontrolny. Niby zwyczajny slalom ale przez to, że był "na kosz" można było uzyskać bardzo dobre czasy. Oglądaliśmy z ojcem kilkanaście przejazdów i spośród nich najprzyjemniejszy dla oka i chyba z najlepszym czasem był przejazd Macieja na jego koszowej MZ. Było to piękny płynny taniec między pachołkami z równomiernie zgubioną a jednak kontrolowaną trakcją.


To, że oglądaliśmy przejazdy niestety wpędziło nas w 10 pkt karnych w związku z upływem 100 minut czasu na pokonanie kolejnego odcinka trasy. Na szczęście były to tylko punkty karne gdyż na tym odcinku jeden z zawodników złamał dwie ręce wywracając się na asfalcie a kolejny zawodnik na próbie sprawnościowej wywrócił Junaka i rozciął sobie dłoń.


Lubartów... miejscowość o której przez długi czas myślałem, że będzie bazą zlotu. Poznaliśmy ją pierwszego dnia chyba w najładniejszym miejscu, którym był pałac Sanguszków - obecnie starostwo powiatowe - gdzie odbyła się próba sprawnościowa z pchania beczki do celu przed motocyklem.



Wyjeżdżając po posiłku był drobny slalomik.


Park maszyn po powrocie. Oczywiście później się zapełnił ale kto by ciągle tam siedział?


Integracja przebiegła w rytm akordeonowej wersji piosenki Filipinek - Parasolki. Wykonawcami był chór LGW Partyzant.


DZIEŃ DRUGI - LENIWY

Gdybym napisał, że byliśmy wypoczęci to bym tym razem nie skłamał. Kilka godzin nieprzerwanego snu jest ekstra. 
Tego dnia zaskoczyła mnie konkurencja pt. "Róża Wiatrów" ale o niej później.


Prostą i najszybszą trasą trafiliśmy pod pałac gdzie odbył się kolejny slalom. Jak widzicie wiele ich było w czasie tej rundy MPPZ



Następnie dotarliśmy do Ostrowa Lubelskiego gdzie odbyła się "Róża wiatrów". Konkurencja polegała na przejechaniu trasy wg zapisu odpowiednich sytuacji na drodze. Polegało to na przemieszczaniu się po drodze w lewo, prawo i do przodu w zależności od oznaczenia literowego na instrukcji. Wszystko weryfikowane było pieczątkami zebranymi w odpowiedniej kolejności. Niestety bardzo mi nie poszło w tej konkurencji gdyż przekroczyłem czas i nie miałem wszystkich pieczątek. Trudna ale fajna.







W dalszej części dnia wszystko kręciło się wokół Ostrowa Lubelskiego. Spędziliśmy tam miło dzień.


W drodze powrotnej z ojcem odwiedziliśmy Lubartów i bardzo fajną knajpę "w Bramie" gdzie wypiliśmy kawę której w bazie tak bardzo nam brakowało. Na pewno jeszcze tam wpadniemy kiedyś.


W bazie już tradycyjnie integracja i naprawy. Tym razem oglądaliśmy zepsutego Rudge`a którego właściciel nie chciał wymienić na sprawną Pannonię mimo, że też miała dwa wydechy.


Parasolki, parasolki...


Wyniki... Miejsce 13 a ojciec 16. Oczywiście mogło być znacznie lepiej gdybyśmy pilnowali szczegółowo czasów przejazdów danych odcinków. Może w Cieszynie będzie pierwsza dziesiątka.


Podsumowując w kilku słowach. Udany rajd zorganizowany przez prawdziwych pasjonatów co dało super atmosferę. Trasa "szybka" i nudna w związku z brakiem czegokolwiek co można było by obejrzeć po drodze lub zwyczajnie podziwiać jadąc. Jednakże ilość plusów znacznie przewyższa ilość minusów więc na pewno wrócę!
Jeszcze raz dziękuję wszystkim!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz